Dopiero za trzecim razem..., a i tak na końcu wylądowaliśmy w Sassnitz.
Rejsy z lat 2023 - 2025
Autor: Robert Grodecki
Żeglowanie po Bałtyku, zwłaszcza we wrześniu jest jak udział w loterii - nigdy nie wiesz, co wylosujesz! Znaczy, jak cię morze potraktuje. Często jest wręcz, jak próba odgadnięcia, pod którym kubeczkiem ukryła się kolorowa kulka. Nie jeden stracił fortunę licząc, że przechytrzy machera od oszukańczej gry, popularnej na bazarach i giełdach samochodowych w Polsce. Wielu zmarnowało urlop i nie odwiedziło portów, do których zamierzali dotrzeć. Nie inaczej było i z naszymi klubowymi wrześniowymi wyprawami na s/y Ambasadorze.
Nie lubię tygodniowych, morskich rejsów na Ambasadorze. Nasz flagowy statek nie jest mocarzem szybkości, zdolności do ostrego chodzenia na wiatr, o silniku, który nie pociągnie pod falę i wiatr powyżej 5°B. Gdy uwzględnimy nieprzewidywalną wrześniową pogodę, wiadomym jest, że dalej, jak na Bornholm i Christiansø nie ma co planować trasy rejsu, który w dodatku musi się skończyć w porcie startu, a w naszym przypadku w Stepnicy – pięć godzin piłowania na diselgrocie ze Świnoujścia, jak wiatr nie sprzyja. Co z tego, jak w dzisiejszych zabieganych czasach, coraz trudniej jest zebrać załogę na dwutygodniowy rejs (o dłuższych już nawet nie wspominam). Tak więc z konieczności, większość klubowych żeglarskich wypraw, to tzw. „tygodniówki”.
Staram się żeglować po morzu każdego roku, aby nie wyjść z wprawy, a przede wszystkim pokazać morze żeglarzom „kunicko-szuwarowym”. By pozyskać załogantów na rejs, roztaczam przed nimi wizje prawdziwej morskiej wyprawy do Rønne, Hammerhavn, Allinge, Tejn, Svaneke, Nexø, na deser opowiadając o klimatach wysepki Christiansø, niczym z słynnej „Wyspy Skarbów” Roberta Louisa Stevensona.
Nie inaczej było w postpandemicznym 2023 r. Na ten haczyk dali się złapać Artur, Miłosz, Marek i Tomasz. Termin szybko został uzgodniony, plany sprecyzowane… oczywiście Bornholm. W sobotnie wrześniowe przedpołudnie meldujemy się w Stepnicy, szybkie zakupy w miejscowej Biedronce i ruszamy. Na pokładzie sami nowicjusze morscy z kunickim doświadczeniem, ale pełni zapału i przekonania, że otwiera się kolejna strona ich księgi życia…, bo przecież „navigare necesse est, vivere non est necesse”. Z tym okrzykiem na ustach ruszyliśmy w poszukiwaniu naszego „złotego runa”, naszej przygody, solidarności, braterstwa w w spotkaniu z żywiołem.
Po nocce w Świnoujściu, pokładowej integracji, lepszemu poznaniu i śniadaniu (Tomek) ruszyliśmy w morze. Na początek dostaliśmy przyjemny wiatr, co prawda z niezbyt korzystnego kierunku – NE ku N, ani na Bornholm ani na Arkonę, co najwyżej Bałtyk południowy w kierunku Kołobrzegu albo latarnia na wyspie Greifswalder Oie. A i to w nocy stało się nieosiągalne, wiatr zaczął zdychać i kręcić, i tak przez kolejne 30 godzin. Tak, tak…, jako ambitni żeglarze postanowiliśmy używać silnik, w jak najmniejszym zakresie. Niestety, żadne znaki na niebie nie wróżyły nawet cienia szansy na zmianę. Prądy zniosły nas nieco bliżej Arkony niż Bornholmu. W perspektywie było, dalej kolebać się z burty na burtę z tłukącymi się bezwładnie żaglami, lub odpalenie kataryny. Zdegustowana załoga optowała za ty drugim rozwiązaniem. No dobra, ale jaki kierunek wybrać? Do Sassnitz, jakieś 3-4 godziny kręcenia motorem, na Bornholm 8 do 10 godzin. Ok., płyniemy do tego największego, swego czasu, portu rybackiego, w tej części Bałtyku. Chłopakom, w sumie było to obojętne, większość nigdy tu nie była… I tak po kilku godzinach wylądowaliśmy w dość opustoszałej marinie, pomiędzy solidnymi, stalowymi dalbami. Była już środa, a w głowach świadomość, że w sobotę musimy zameldować się w Stepnicy z ok. 70 Mm drogi powrotnej. Ale zbyt długo tym się nie zamartwialiśmy. Wszyscy byliśmy nieco zmęczeni i niewyspani. Zgodnie stwierdziliśmy, że należy nam się toast (i nie tylko) za cudowne ocalenie i podkład pod pierwszy solidny obiad, po tylu godzinach w morzu. Rej w kambuzie wodził… oczywiście Tomasz. Nasza aktywność w tym dniu ograniczyła się do zwiedzenia portu, stojącego przy jednym z nabrzeży Brytyjskiego okrętu podwodnego – atrakcji turystycznej i najbliższej okolicy, tj. nieco sennego, o tej porze roku, miasteczka. Inaczej niż w Polsce, proces „odkomuszania” miejskiej rzeczywistości Sassnitz, utknął w miejscu. Nadal można się przespacerować ulicami: Róży Luksemburg, Karla Liebknechta czy Marksa. Ot takie resentymenty NRD-owskiego społeczeństwa wschodnich Niemiec, dzisiaj szczególnie podatnego na retorykę skrajnej AFD.
Pocieszające było, że w czwartek, który upłyną pod znakiem zwiedzania Parku Narodowego Jasmund (3003 hektarów pierwotnego, bukowego lasu położonego na płaskowyżu klifowym półwyspu Jasmund) zaczęła zmieniać się pogoda. Wiatr zmienił kierunek na NW i zaczął tężeć. Dobry prognostyk na piątek, w który postanowiliśmy zacząć wracać. Po śniadaniu opuściliśmy, te nieco senne miasteczko. Po przejściu portowych główek, dostaliśmy wiatr od rufy i od lądu – czyli bezpiecznie. Mijany prawą burtą niemiecki brzeg osłaniał nas przed falą, a żagle łapały wiatr o sile do 5 do 6°B. Dziób jachtu pruł szare wody Bałtyku, a log pokazywał od 4,5 do 5,7 węzła prędkości. Po 9 godzinach mijaliśmy Świnoujski Wiatrak. Jaka odmiana po wcześniejszych 35 godzinach bez wiatru. Po kolejnych 5 godzinach zacumowaliśmy w kanale Młyńskim w Stepnicy. Za rufą mieliśmy 161 Mm i 69 godzin rejsu. Rejs kończyliśmy mocnym postanowieniem, że to co nam się nie udało w tym roku, nadrobimy w kolejnym sezonie.
Latem 2024 r. zacząłem rozmawiać o wrześniowym rejsie na Ambasadorze. Z różnych życiowych względów (Miłosz zmieniał pracę, Artur musiał pilnować firmy, Marek trenował i sędziował mecze tenisa stołowego) tylko Tomasz potwierdził zainteresowanie organizacją wyprawy. Tak, tak – tym razem to Tomek wziął na swoje barki wszelkie formalności związane z czarterem jachtu i zamustrowaniem pozostałych załogantów. Tomkowi udało się namówić dwóch wspólnych, z dużym doświadczeniem morskim, kolegów: Grzegorza i Mariusza. Obaj opływani na klubowej jednostce, zaprawieni w trudnych warunkach, znających jacht i akwen. Kurs oczywiście „na Bornholm”. Niestety, Neptun i tym razem miał względem nas inne plany. Rejs był szybki (bo wiało), ale nie z tego kierunku, który potrzebowaliśmy. Wiało od Bornholmu w kierunku Świnoujścia. A prognozy takie, że płynięcie do Kołobrzegu wielce ryzykowne, bo miało odkręcać na południe i następnie na SW i W, znaczy w „mordę” na powrót (a pamiętamy fragment o silniku Ambasadora). Najbliższy, bezpieczny cel, to… macie rację, to Sassnitz. Po 10 godzinach, po ciemku, cumujemy do tych samych dalb, co rok wcześniej. Toast za cudowne ocalenie i do koi. Rano śniadanie, zwiedzanie portu, okrętu podwodnego, Parku Narodowego Jasmund… Dla odmiany karciany turniej „w 1000-ca”, ponowne zwiedzanie miasta, śledzie i piwo z kutra… i czas zbierać się do powrotu, bo to już czwartek, a w sobotę musimy być w Stepnicy itd. Tym razem emocje w drodze powrotnej. Niespodziewanie rozdmuchało się do 7°B, podczas refowania zamotał się nam fok wokół sztagu i nie można go było zrolować, niebezpieczne manewry na dziobie, kilka zwrotów przez rufę i w końcu udało nam się zrolować foka, zostawiając tyle ile trzeba by opanować niepotrzebne głębokie przechyły. Oczywiście na grocie złapaliśmy pierwszy ref. Żegluga od razu zrobiła się spokojniejsza. Ale to nie był koniec przygód w tym dniu. Chmury, które do tej pory przesuwały się nad naszymi głowami, postanowiły nas przykryć i otulić. Widoczność spadła do ok. 50 m, mleko wokół a my coraz bliżej Polskiego brzegu. Do główek 5 mil, nic nie widać – mleko, do główek 2 mile, nic nie widać – mleko. Mija nas jakiś duży jacht, na maszcie radar, płynie pewnie…, to my za nim… Nie minęło 10 minut i po jachcie…, a do główek 1 mila, nic nie widać – mleko. Gdzie te główki? Pół mili, dalej nic nie widać…., całe szczęście, że Ambasador jest wyposażony w Chartplotter i GPS. Płyniemy na to co widać na ekranie, dzięki AIS widzimy inne jednostki… również na ekranie. Główki „zoczyliśmy” na jakieś jeden kabel. GPS wyprowadził nas idealnie na środek toru, po chwili cumujemy w basenie północnym Mariny Świnoujście. Chwila odpoczynku, mgła nad lądem rozprasza się i możemy pójść w kanał Piastowski i dalej na Zalew, jeszcze nocleg w Trzebieży, bo już ciemno, a nie chcemy bujać się do Stepnicy po nocy i torze wodnym oznaczonym nieświecącymi bojami. Tym razem tylko 136 Mm i 45 godzin rejsu. Bornholm nadal w sferze marzeń…
Ale do trzech razy sztuka… W roku 2025 należało wyciągnąć wnioski z poprzednich dwóch sezonów. Należało zadać podstawowe pytanie, co było przyczyną niezrealizowania przyjętych założeń? Nie trzeba być Einsteinem (!) - bo odpowiedź sama się nasuwa. Tak, macie rację, tym czynnikiem jest czas. Nie mamy wpływu na Morze Bałtyckie, nie mamy wpływu na wrześniową pogodę, ale mamy wpływ na czas. Czas, by przeczekać złą pogodę (bardzo się przydał), poczekać na korzystną odkrętkę wiatru, by coś zwiedzić i zobaczyć, a nie tylko „orać morze”. Decyzja zapadła, tym razem wybierzemy się w dwutygodniowy rejs. Weryfikacji uległ również cel podróży. To już nie Bornholm (on też, ale nie jako główna atrakcja). Grzegorz rzucił hasło: Kopenhaga! Temat podchwycił Tomasz i nowicjusz (21 latek) Kamil - podkreślam wiek, bo był najmłodszy i miał się odnaleźć wśród 50 + (i to mocno +++:-). Kamil okazał się jednak dobrze zorganizowany, to jego autem, w czterech, dotarliśmy przed południem do Stepnicy w sobotę 6 września 2025 r. Wcześnie, bo trasa rejsu ambitna i świetne prognozy na początek następnego tygodnia. Wiatr z SE i S, 4 do 5°B – idealna, jak na żeglugę na północ w kierunku Fasterbokanalen i dalej do Kopenhagi. Nie chcieliśmy marnować czasu, planowaliśmy zrobić szybkie zakupy, zgodnie z wcześniej przygotowaną listą i „w morze”. Niestety, na jachcie duże zaskoczenie, konieczna akcja ratunkowa, szukanie przyczyny awarii i przecieku. Krótko mówiąc wybieranie wiadrami wody z kadłuba, osuszanie jachtu, materacy, map, usuwanie kożucha pleśni, czyszczenie z błota itp. Osiem godzin walki o przywrócenie używalności Ambasadora przed dwutygodniowym rejsem. Zakupy praktycznie tuż przed zamknięciem sklepów (następny dzień to niedziela). Zmęczeni, zirytowani i zniechęceni mościmy się w parującym wilgocią wnętrzu jachtu, na szczęście nie pada, wszystkie luki otwarte. Pozostało nam jedynie znieczulić się na noc. Rano odpalamy silnik i ruszamy w drogę. Na kilka godzin stajemy w Marinie Świnoujście. Odwiedza nas, z butelką wiśniowej nalewki, Piotr. Na noc wychodzimy w morze. Szkoda każdej godziny dobrego wiatru. Po 25 godzinach, kilka minut przed 22:00 wchodzimy w kilometrowy kanał. Na zegarze 2000 obrotów/min., prujemy w kierunku mostu zwodzonego, mamy nadzieję, że zdążymy, inaczej czeka nas postój w kanale do rana, bez dostępu do toalet i pryszniców. Marna perspektywa, ale jak realna…, most zaczyna opadać - nie zdążymy. Łapię za UKF i próbuję negocjować kilka minut potrzebnych nam na przejście mostu. Pada deklaracja, teraz „musimy zamknąć, ale za 10 minut, specjalnie dla was, otworzymy raz jeszcze most”. Miła pani z UKF-ki dotrzymuje słowa, a my możemy spokojnie przespać noc w marinie za mostem. Rano, po śniadaniu ruszamy do Kopenhagi na żaglach, a później na silniku. Po pięciu godzinach stajemy w Margretheholm, skąd najbliżej do Christianii – dzielnicy Kopenhagi - republiki wolnych Duńczyków, gdzie i wypić, i zapalić można w sympatycznym międzynarodowym towarzystwie miłośników muzyki wszelakiej, z reggae na czele;-) (jak domyślacie się, co mogę mieć na myśli). Jeszcze tego samego wieczoru ruszamy w miasto. Po drodze piwo w Christianii, później nocny spacer do Kopenhaskiej Syrenki – symbolu miasta. Niedaleko, przy nabrzeżu żaglowiec Zawisza Czarny, mamy zaproszenie do zwiedzenia jednostki w następny dzień. Na liczniku, po powrocie, 25 tys. kroków. Zmachani kładziemy się spać. Kolejny dzień, to wyprawa do miasta, ale promowo – autobusowa. Odkrywamy aplikację do całego transportu publicznego w Kopenhadze i Danii. Bez problemu orientujemy się w połączeniach, godzinach odjazdów, cenach i możliwościach zakupu biletów. Drogo – bilet jednorazowy, to jakieś 12,50 w przeliczeniu na złotówki, ale co tam – szkoda nóg. Wizytujemy Zawiszę i tu rozczarowanie, kadra oficerska nas ignoruje, nie pamięta, że nas zapraszali, każą czekać, bo „teraz mamy odprawę, chwilkę poczekajcie”. Po 15 minutach oczekiwania, widoku pleców kadry, która „ma odprawę”, zrezygnowani odpuszczamy. Taka trochę nieharcerska postawa:-( W czwartek kolejny dzień w Kopenhadze, wieczór spędzamy w Christianii i przypadkowo słuchamy koncertu – coverów rockowych w wykonaniu sympatycznego Jamesa Andersona, teraz już „naszego człowieka w Kopenhadze” (pełna integracja). Zmęczeni miastem wracamy na jacht. W piątek, przed siódmą rano, oddajemy cumy z planem dojścia do Klindholmu na wyspie Møn. Niestety zmiana pogody wisi w powietrzu, wiatr się wzmaga, a dotychczas południowy kierunek wiatru nadal się utrzymuje. Po wielu godzinach, wzrastającej sile wiatru z S, robimy „w tył zwrot”, by po 5 godzinach zacumować w Rødvig. Szkoda nieco straconego dystansu, ale za to mam okazję odwiedzić - po 35 latach, pierwszy zagraniczny port, do którego dotarłem w 1990 r. na pokładzie nieodżałowanej s/y Panoramy z Jacht Klubu AZS Wrocław (typ Rigel, kecz bermudzki, 16 m kadłuba, 100 m² żagla). Myślałem, że lepiej zapamiętałem ten port i senne miasteczko, niczego nie mogłem poznać. Pamiętałem spacer uliczkami osady, pamiętam niewielki domek z różanym, pachnącym intensywnie ogrodem. Teraz nie umiałem już tam trafić. Gorzej, że zachmurzyło się, zaczęło intensywnie padać, wiatr zrobił się porywisty. Miasteczko, a właściwie duża wieś nie miała zbyt wiele do zaoferowania. Korzystając z nieco lepszej pogody następnego dnia ruszyliśmy transportem publicznym do Stege, największego miasta na wyspie Møn. Niecała godzina jazdy i mogliśmy spacerować uliczkami tego, liczącego ok. 4,3 tys. mieszkańców miasteczka, szczycącego się największym w Europie placem handlowym – rynkiem, ale było to dawno, w średniowieczu. Nieco zabytków, kilka uliczek z XIX w. i wcześniejszą zabudową, uśmiechnięci mieszkańcy (turyści?). Trafiliśmy na lokalny jarmark. Dla załogi była to okazja do zakupu drobnych pamiątek – czerwonej pluszowej papugi (Tomek), czy sfatygowanych dwóch lalek Barbie (to Grzegorz:-). Po kilku godzinach spędzonych w Stege, wracamy autobusem do Klindholmu. Nie udało nam się odnaleźć jachtu Astrid i jego kapitana Jana Øystein Fjeldstad, o którym tyle napisał Mirek Skoczek, w artykule „Lepiej na morzu zginąć…” opublikowanym na klubowej stronie. Kolejny dzień, to plan przebicia się na Rugię, bliżej domu. Prognozy na kolejny tydzień są już mniej korzystne względem naszych planów (Ystad, kilka portów Bornholmu, może Christiansø). W sobotę rano wychodzimy w kierunku Niemieckiego wybrzeża. W trakcie przeprawy podejmuję decyzję, że następnym portem będzie Sassnitz. Chciałem uniknąć płytkich wód wewnętrznych Rugii na podejścia do Stralsundu. Zwłaszcza, że z obliczeń wynikało, że do portu będziemy wchodzić już po zachodzie słońca. Wtedy jeszcze nie mogliśmy przewidzieć, że decyzja ta będzie mieć swoje konsekwencje. Wszystko związane z coraz gorszymi prognozami. Aplikacja Windy i Rybacka Prognoza Pogody zapowiadają sztorm na Bałtyk Południowy. We wtorek pogoda miała się nieco poprawić, później w środę. Mocno wiało do czwartku wieczorem. W nocy nieco zelżało, ale już w sobotę miało się ponownie rozdmuchać. Potrzebowaliśmy około 10 godzin dobrej pogody (w każdym razie lepszej, niż przez ostatnie cztery doby). Chociaż takie nieco uchylone okno pogodowe, by bezpiecznie wrócić na Polskie wybrzeże.
Ale wcześniej musieliśmy jakoś przeżyć, te 96 godzin postoju w, dobrze już znanym nam Sassnitz. Jak myślicie, jak nam się to udało? Tak macie rację! O szczegółach nie będę wspominał. Jedynym urozmaiceniem była autobusowa wyprawa na punkt widokowy w Parku Jasmund i powrót na pieszo do portu (coś ok. 7 godzin marszu parkiem, brzegiem wzdłuż klifu). Zmęczeni, uwaleni po kolana białą mazią rozpuszczonego wapnia w końcu dotarliśmy na Ambasadora. Już po dwóch dniach byliśmy wszyscy zmęczeni postojem. No cóż, jeden tydzień udany żeglarsko, drugi zmarnowany. Taki jest Bałtyk, taka jest pogoda we wrześniu. Zależy jak się trafi. Ale jak widać rejsy dłuższe mimo wszystko dają szansę na ciekawy rejs. W rejsie tygodniowym zawsze można trafić na ten gorszy tydzień i nawet nie wyjść z portu… W Stepnicy zameldowaliśmy się w sobotę 20 września 2025 r. Tankowanie paliwa, porządki na jachcie, pakowanie i powrót do Lubina, Legnicy i Środy Śląskiej. Tym razem za burtą zostało 320 Mm i 89 godzin na żaglach i silniku. Kamil zaliczył pierwszy rejs morski, Tomek w trzecim rejsie przekroczył 200 godzin niezbędne do egzaminu na sternika morskiego, Grzegorz dodał kolejne godziny, do swojego bogatego morskiego stażu.
Rejs tygodniowy ma tylko jedną przewagę nad rejsami dłuższymi. Jest mniejsza szansa na „zmęczenie materiału”, „zderzenie osobowości”, irytację z zachowania kolegi i tym samym na spory i swary, do jakich często dochodzi na małej powierzchni przy dużym zagęszczeniu.
W latach 2023 – 2025, w kolejnych wrześniowych rejsach na Ambasadorze brali udział: Marek Koziara, Miłosz Golec, Artur Roś, Tomasz Maślanka, Mariusz Osieleniec, Grzegorz Spała, Kamil Żygadło. Wszystkim dziękuję.
Copyright by Robert Grodecki.
Rok 2025
- Dopiero za trzecim razem..., a i tak na końcu wylądowaliśmy w Sassnitz.
- Lepiej nam na morzu zginąć...
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach






