Kalmary w Kalmarze
3 - 17 sierpnia 2024
Autor: Mirek Skoczek
Kalmary w Kalmarze
Rejs który miał wyglądać całkiem inaczej
Do Stepnicy przyjechali w sobotę 3 sierpnia około 12. Droga jak droga, nic nadzwyczajnego, standardowo kawa na stacji, korek na A6 w okolicach Szczecina. Jeszcze w samochodzie Skipper obsadził stanowiska: oprócz niego (Skippera) na jachcie będą same oficery: Pierwszy, Drugi i Trzeci. Tylko majtków brakowało.
Zakupy jak zawsze zrobili w miejscowej Biedrze. Żeby je pomieścić trzeba było czterech wózków. Nie wiadomo czy to z okazji tak obfitych zakupów czy też inflacji rachunek przekroczył dwa tysiące. Dobrze chociaż że samochód Skippera którym przyjechali był na tyle pojemny że bez problemu przewiózł wszystko.
Najgorszą czynnością, czyli ształowaniem, zajął się Pierwszy ale po chwili dołączył do niego Drugi i robota poszła jak z płatka. Tyle tylko że jak zwykle po chwili spływali potem bo w Kanale Młyńskim panowała duchota a w kabinie można było jajka na miękko gotować bez gazu. Wszystko wynagrodził łyk piwa na pokładzie po zakończonej pracy.
Aby rytuał się wypełnił poszli na rybkę do smażalni przy porcie rybackim. Tam Skipper zadecydował że tego dnia już nie wypłyną. W zamian mieli sympatyczny wieczorek zapoznawczy z dużą ilością herbatki z cytryną. W ogóle później okazało się że na tym rejsie herbata z cytryną była bardzo popularnym napojem, dobrze że przezornie zabrali odpowiedni zapas saszetek do parzenia.
Niedzielny poranek powitał ich deszczem bębniącym o pokład. Nie nastrajało to zbyt optymistycznie więc i do wstawania nie było wielkiego entuzjazmu. Po jakimś czasie jednak Skipper zaparzył kawę dla wszystkich oprócz Pierwszego, który kawoszem nie był i wolał herbatę (bez cytryny tym razem). Po niedzielnym śniadaniu (jajecznica na kiełbasie) wszyscy zdecydowali się jeszcze wypić małą herbatkę z cytryną, co poprawiło nastroje na tyle, że w samo południe oddali cumy i rozpoczęli przygodę.
Pierwszy etap tej przygody w sumie nie był specjalnie ekscytujący – na silniku dotoczyli się do Świnoujścia bo wiatr był raczej przeciwny. Pogoda też nie rozpieszczała – zachmurzone niebo i bura woda, dobrze że chociaż padać przestało. Za to tuż przed Świnoujściem przejaśniło się i zrobiło się cieplej.
W marinie OSiRu (która od niedawna nosi imię zmarłego Jurka Porębskiego) jak zwykle prawa część była zajęta przez regaty – o ile dobrze widzieli były to regaty o puchar Poloneza. Jednak sama marina nie była tak zatłoczona jak w poprzednich latach i bez problemu znaleźli sobie dobre miejsce przycumowani tuż przy biurze mariny do stalowego North Explorera.
Początkowo mieli plan krótkiego postoju w Świnoujściu – tylko aby zjeść dobry obiad i ruszać dalej na noc. Jednak po sprawdzeniu prognoz zdecydowali zostać do rana w porcie. Silny północny wiatr w porywach do 6B oznaczałby nocne oranie morza pod falę i wiatr, a Ambasador tego bardzo nie lubi. Pierwszy podejrzewał, że Drugi i Trzeci, niemający jeszcze doświadczenia na morzu, nie lubiliby tego jeszcze bardziej.
Wieczorem odwiedził ich Piotr – znajomy mieszkający w Świnoujściu, który przyniósł ze sobą butelkę zacnego koniaku. Po rozprawieniu się z nią herbatka z cytryną smakowała jeszcze lepiej.
W poniedziałek rano Skipper zażartował do Pierwszego że można by może w tym rejsie zdobyć Olandię. Pierwszy jednak przyjął to całkiem poważnie i natychmiast ten pomysł mu się spodobał. Plan rejsu mieli już co prawda opracowany: z grubsza na Bornholm i Christianso a potem Utklippan i powłóczyć się trochę po szkierach Zatoki Hano, może zaliczyć Karlskronę. Ale Olandia? Nie była daleko od Utklippan, a zawsze to dalej na północ. Sytuację komplikowała nieco konieczność wysadzenia Drugiego w Świnoujściu na trzy dni przed końcem rejsu (powody rodzinne). Prognozy wiatrowe były jednak dość pomyślne więc na początek przyjęli że cel minimum to osiągnięcie południowego krańca Olandii. Wszystko to wymagało jednak sporej ilości pływania więc rejs robił się coraz bardziej ambitny żeglarsko.
Wiadomo jednak że żeglarstwo uczy pokory zatem na razie odłożyli na bok dalekosiężne plany i skupili się na następnym etapie – a celem był Bornholm. Najbardziej zależało na nim Skipperowi bo miał przygotowane wędki i ostrzył sobie zęby na dorsze łowione na północny zachód od wyspy.
Wyruszyli więc w poniedziałek w południe – plan był taki aby być nad ranem w pobliżu Bornholmu. Po wyjściu z główek portu od razu postawili żagle – wiał sprzyjający wschodni wiatr i dało się żeglować pełnym bajdewindem prawego halsu. Podzielili się na wachty – Skipper z Trzecim, Pierwszy z Drugim – i dalej czas na jachcie popłynął utartym rytmem. W nocy wiatr przeszedł na północno wschodni i trzeba było zrzucić genuę i wspomóc się silnikiem. Nad ranem byli 15 mil od wyspy i celowali dokładnie w środek – trzeba było podjąć jakąś decyzję. Pierwszy zasugerował krótki postój w stolicy czyli Ronne, aby troszkę odpocząć po nocce na morzu i spokojnie zjeść śniadanie. Załoga ochoczo się na to zgodziła, padły nawet ambitne propozycje zwiedzania miasteczka.
Już około 8 rano cumowali w marinie w Ronne. Dobre śniadanie (kiełbaski na gorąco) oraz małe piwko poprawiły humory na tyle że jakoś załodze odechciało się zwiedzania. Zresztą zrobiło się już południe, słońce grzało przepięknie a wiatru było zero, słowem idealne warunki do wędkowania. Nic dziwnego że Skipper popędził załogę do pracy przy sterze i cumach, wszak jak sam mówił „dorsze już pocierają płetwami nie mogąc się nas doczekać”. Po dwóch godzinach silnikowania znaleźli się na pozycji. Skipper i Trzeci zarzucili wędki (mieli dwie), Drugi czekał na swoją kolej. Pierwszy w ogóle nie był zainteresowany łowieniem ryb więc zajął się obserwacją błękitnego nieba z pokładu dziobowego. Niestety w tym miejscu dorsze jakoś nie paliły się do brania więc Skipper odpalił silnik i przestawił jacht na nową (w jego mniemaniu lepszą) pozycję. Pierwszy uśmiechał się w duchu, obmyślając już ironiczne teksty którymi uraczy Skippera kiedy połów się zakończy z zerowym wynikiem. O w jakże wielkim był błędzie! W nowym miejscu ryba po prostu cisnęła się w kolejce do wędek. Skipper z Trzecim wyciągali sztukę za sztuką, najpierw dorsze a potem pojawiły się piękne dorodne makrele. I tutaj objawił się niezwykły talent Drugiego. Otóż Drugi brał rybkę, słodkim głosem mówił do niej „przepraszam cię rybko” po czym walił ją rękojeścią noża po łbie. Następnie (reszta patrzyła osłupiałym wzrokiem) zgrabnie wyłupywał rybie oczy, najpierw jedno potem drugie. Tłumaczył to szacunkiem dla zdobytej zwierzyny – ponoć podobnie czynili podczas swych polowań Indianie, a może byli to neandertalczycy, Pierwszy nie zapamiętał. Po wyłupaniu oczek następowało urżnięcie łba ostrą tym razem częścią noża oraz wyprucie flaków. Tak sprawiona rybka lądowała w wiaderku, zaś resztki za burtą. Wyglądało na to że te resztki przyciągają rzesze nowych dorszy bo teraz już wędkarze wyciągali dublety i tryplety, zaś Drugi miał tyle roboty że nie zdążył nawet zamoczyć wędki i złowić swojej pierwszej sztuki na morzu. Wiadro zapełniało się błyskawicznie i w końcu Pierwszy musiał przerwać to szaleństwo bo przecież wiadomo było że więcej nie przejedzą, a wyrzucenie złowionej ryby byłoby strasznym grzechem marnotrawstwa. Trochę wysiłku kosztowało go przekonanie Skippera i Trzeciego że już dość, ale w końcu oprzytomnieli i przyznali mu rację.
Kokpit wyglądał jak rzeźnia, wszędzie resztki rybnych podrobów, burty ochlapane rybią krwią. Chwilę zajęło im doprowadzenie jachtu do czegoś teoretycznie przypominającego porządek. Kokpit został przetarty szczotką i spłukany morską wodą, krew z grubsza wytarta a złowiona ryba przepłukana i oczyszczona. Z okazji udanego połowu nie odmówili sobie szklaneczki herbaty z cytryną. Przy tej okazji ochrzcili Drugiego ksywką „Rzeźnik”. Następnie odpalili silnik i skierowali się do pobliskiego Hammershavn gdzie zgrabnie zacumowali około 17.30. Po sklarowaniu i ogarnięciu się Skipper wyniósł na nabrzeże specjalnie przywiezioną maszynkę gazową i patelnię i nastąpiła orgia smażenia, zajadania i popijania herbatki z cytryną. Smażonej ryby było tyle że poczęstowali załogi okolicznych jachtów a i tak zostało na jutrzejsze śniadanie.
A następnego dnia była środa i w planach mieli krótki postój na zwiedzanie Christianso (Drugi i Trzeci nigdy tam jeszcze nie byli) a następnie przeskok na Utklippan. Utklippan to coś co Pierwszy który był tam kilka lat temu bardzo chciał pokazać pozostałym: maleńki kawałek skały oddalony od lądu o kilkanaście mil w którym wykuto basen dla jachtów oraz postawiono dziś już nieczyną latarnię morską. Poza tym było tam kilka budynków czasem zajmowanych przez studentów bądź ornitologów i więcej nic. Ciężko było wypatrzeć Utklippan na jakiejkolwiek mapie; trudno sobie wyobrazić coś bardziej oderwanego od świata. Do przepłynięcia było razem około 60 – 70 mil zatem było co robić. Dlatego zebrali się w miarę wcześnie i już o 10 wyszli z portu. Po opłynięciu cypla Bornholmu poszli w pięknym słońcu, chociaż z lekko przeciwnym wiatrem na Christianso. Po drodze spotkali żaglowiec którym po sprawdzeniu na AIS okazał się STS "Kapitan Borchardt", trzymasztowy szkuner gaflowy. Pięknie prezentował się pod żaglami. Skipper bez namysłu chwycił radio, wywołał go i z fantazją życzył pomyślnych wiatrów. Ku zdziwieniu Pierwszego nie tylko "Kapitan Borchardt" podziękował, ale podobne życzenia złożył któryś z innych polskich jachtów będących w pobliżu. To było bardzo miłe. Na Christianso zameldowali się około 16. Pierwszy chciał zwyczajowo ruszyć na obchód wyspy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara ale okazało się że Skipper miał sprytniejszy plan. Zaprowadził ich do jedynej knajpki na wyspie z pięknym widokiem na przystań i leżącą po drugiej stronie kładki wysepkę Frederikso. Wypili po dwa piwka (w tym jedno ciemne warzone lokalnie) a Skipper swoim zwyczajem zapoznał barmankę – ładną młodą Sophie której korzenie okazało się sięgały z jednej strony Francji a z drugiej Mauritiusa. Niestety czas naglił i tak pięknie rozpoczęta znajomość zwiędła w zarodku. Ruszyli na podbój wyspy, Pierwszy ze Skipperem byli tu już wielokrotnie więc wiedzieli co i jak pokazywać i opowiadać nowicjuszom. Niezwykły urok tego miejsca zawsze silnie działał na Pierwszego niezależnie od tego ile razy już tu był. Drugi trzaskał fotki lustrzanką aż migawka się grzała.
Po powrocie na Ambasadora okazało się że tratwa do której się przypięli urosła: przycumował do nich duński jacht. Jako że i tak mieli w planie kolację chętnie zgodzili się dać Duńczykom trochę czasu na zwiedzanie. Dopiero około 20 tratwa rozpłynęła się dając im możliwość wyjścia. Tym razem wiało równo i z dobrego kierunku dlatego zaraz za główkami Christianso postawili oba żagle i odstawili silnik. Kiedy wieczorny spektakl zachodzącego słońca się zakończył, na pokładzie została tylko wachta która miała służbę. Druga wachta zeszła na dół odpoczywać.
Droga na Utklippan zajęła prawie całą noc ale przebiegła bardzo spokojnie. Wiatr utrzymywał siłę i kierunek i dopiero tuż przed wysepką, około 5 rano postanowili zrzucić żagle. Niestety z jakiegoś powodu roler foka się zaciął i genua nie dawała się zwinąć. Pierwszy poszedł na dziób zobaczyć co się stało ale nie mógł wymyślić nic mądrego. Wszystko wyglądało prawidłowo a żagiel zwijał się tylko do pewnego punktu i dalej żadne ciągnięcie linki rolera nic nie dawało. Awaryjnie więc opuścili genuę na pokład i Pierwszy z pomocą Drugiego zmarlowali ją przy słupkach relingu jak to za dawnych przedrolerowych czasów bywało. Z grotem nie było już żadnego problemu a potem na silniku spokojnie weszli do basenu jachtowego i zacumowali przy większym niemieckim jachcie. Pokrzepieni herbatką z cytryną wypitą za cudowne ocalenie poszli spać.
Wczesnym przedpołudniem na Utklippan zrobił się ruch. Żeglarze z okolicznych jachtów wstali i po zjedzeniu śniadania jeden za drugim wychodzili w morze. Kiedy więc przy nabrzeżu zrobiło się miejsce, odczepili Ambasadora od niemieckiego jachtu i przestawili się w przeciwny róg basenu, gdzie był fajny stolik przy którym można było spokojnie zjeść śniadanie. Niemiecki jacht zresztą też wkrótce wyszedł w morze i ani się obejrzeli a zostali na Utklippan zupełnie sami.
Po śniadaniu Skipper z Trzecim oddalili się obejrzeć dokładniej kamienie tworzące wysepkę a także zwiedzić lokalny przybytek z serduszkiem wyciętym w drzwiach, zaś Pierwszy z Drugim zabrali się za sprawdzenie rolera. Najpierw Pierwszy rozszeklował i wypiął genuę. Następnie z jakiegoś powodu uznał że ten krętlik do którego mocuje się róg fałowy żagla nie powinien się znajdować nisko nad pokładem podczas rozwijania linki rolera, więc chwycił fał i pewnym ruchem podciągnął go do topu masztu. Następnie Drugi rozwinął i zwinął dwukrotnie roler – wszystko chodziło bez problemu. W takim razie zadowolony Pierwszy uznał że musiało to być jakieś zakleszczenie liny które bez żagla samo ustąpiło i można teraz założyć żagiel z powrotem. W tym momencie coś przestało mu się zgadzać: róg halsowy przyszekluje się do mocowania na pokładzie, róg szotowy ma już szoty zamocowane, ale co z rogiem fałowym? Pierwszego oblał zimny pot kiedy uświadomił sobie co zrobił. Nawet nie mógł do siebie powiedzieć „każda pała puszcza fała” bo przecież go nie puścił tylko świadomie podciągnął do góry. Zimny pot został zastąpiony przez rumieniec wstydu a potem panikę spowodowaną nie myślą „co teraz zrobimy” ale „co ja teraz powiem reszcie?”. Chciał nie chciał, powiedział Drugiemu, który zaraz wypatrzył nieopodal dość długą drabinę i całkiem długi bosak. Te sprzęty miały być raczej kierowane w dół, w razie gdyby ktoś wpadł do wody, ale sprytny żeglarz potrafi znaleźć nietypowe zastosowanie. Pierwszemu humor się poprawił gdy sobie policzył że cztery metry drabiny plus cztery bosaka plus jego dwa i jeszcze zasięg ramion to może być akurat. Szybko ustawili drabinę do masztu i Pierwszy wspiął się z bosakiem. Rzeczywiście prawie wystarczyło. „Prawie” robi jednak wielką różnicę, koniec bosaka zakołysał się niebezpiecznie jakieś pół metra od krętlika. Czterometrowy bosak był bardzo ciężki i wyciągnięty w jednej ręce maksymalnie do góry groził niekontrolowanym upadkiem w najlepszym razie powodując szkody na pokładzie a w najgorszym pociągając za sobą Pierwszego. Kiedy ten rozważał już czy jednak nie wejść na ten ostatni stopień drabiny nadszedł Skipper i załamał ręce. Natychmiast kazał Pierwszemu przestać ryzykować życiem, tylko zejść. Po zejściu zaczął go opier…, znaczy łagodnie powiedział „spokojnie, damy radę, mamy siodełko bosmańskie, wsadzimy Drugiego i wciągniemy go na górę”. Pierwszy poczuł się z tym fatalnie, to on powinien być wciągany na siodełku, ale fakty były brutalne: Drugi był z nich najmniejszy i najlżejszy. Drugiemu trochę zrzedła mina kiedy dowiedział się o swoim zadaniu ale zacisnął zęby i powiedział „trzeba to trzeba”.
Skipper wyciągnął siodełko bosmańskie, okazało się całkiem solidne, zapięli Drugiego do fału grota i posadzili go na bomie. Drugi do masztu przypiął się wąsami od szelek bezpieczeństwa. Najpierw próbowali go wyciągnąć na kabestanie, ale poszedł tylko metr do góry i utknął. Kabestan zaczął trzeszczeć, Pierwszy wpadł na pomysł aby pociągać za fał przy maszcie. To okazało się strzałem w dziesiątkę, Trzeci przy kabestanie mógł teraz bez trudu ciągnąć Drugiego w górę wspomagany przez Skippera i Pierwszego przy maszcie. Drugi dojechał do salingów, chwila na przepięcie wąsów i zaraz był już przy topie masztu. Złapał krętlik i szast-prast opuścił go na pokład. Kiedy jeszcze ściągnęli bezpiecznie Drugiego, wszystkim wyrwało się westchnienie ulgi. Sprawnie zamocowali genuę i zwinęli ją a na ukojenie nerwów szklanka herbatki z cytryną zdziałała cuda.
W tym momencie byli dla Pierwszego bohaterami. Najbardziej Drugi, bo pokonał lęk i dał się wciągnąć kilkanaście metrów do góry. Skipper, bo ze spokojem ogarnął temat i znalazł dobre rozwiązanie. Trzeci, bo swoją siłą i opanowaniem wydatnie wspomógł całą operację. Wszyscy, bo zamiast rzucić się z wymówkami, przyjęli błąd Pierwszego ze zrozumieniem i nawet go pocieszali że będzie OK. I tylko Pierwszy pozostał dla Pierwszego tą pałą, co puszcza fała.
Chwilę po uspokojeniu nerwów ruszyli wreszcie na prawdziwe zwiedzanie wyspy. Co prawda tego zwiedzania za dużo nie było bo to tylko kawałek skały, ale była też jedna atrakcja. Utklippan to tak naprawdę dwie skały, północna (Norraskar) i południowa (Sodraskar). Na północnej znajduje się basen jachtowy a na południowej latarnia morska, budynki stacji ornitologicznej i samotna armata wycelowana w morze. Te skały są jednak rozdzielone kanałem który można pokonać za pomocą przygotowanych łodzi wiosłowych. Wsiedli zatem do takiej łodzi a Skipper pokazał swój wioślarski kunszt i przewiózł ich na drugą stronę. Pierwszy bardzo chciał im pokazać widok z latarni morskiej, ale niestety tym razem była ona zamknięta, może dlatego że w stacji nikogo nie było. Za to zrobili sobie sesję fotograficzną przy armacie. W drodze powrotnej wiosłował Trzeci który równie pewnie jak Skipper w tamtą stronę dowiózł ich z powrotem.
Przed wyjściem urządzili sobie jeszcze kąpiel w basenie jachtowym i trochę po czternastej oddali cumy. Dziób jachtu skierowali na północ, w stronę Olandii i Cieśniny Kalmarskiej. Po drodze na życzenie Skippera zatrzymali się na trochę aby znów spróbować połowu, ale tym razem ryba nie brała. Około dziewiątej wieczorem zacumowali w Gronhogen na Olandii. Tym samym podstawowy cel rejsu – zdobycie Olandii – został osiągnięty. Oczywiście zostało to uczczone szklaneczką herbaty z cytryną.
Następnego dnia – a był to już piątek 9 sierpnia – trzeba było zdecydować co dalej. Na powrót było jeszcze trochę za wcześnie a pogoda także dodała swoje trzy grosze: na morzu na wieczór zapowiadano sztorm który miał trwać aż do niedzieli w nocy. No ale morze to morze, a oni byli przecież w cieśninie, z obu stron osłoniętej od wiatru. Pierwszy szybko obliczył że zamiast stać trzy dni w Gronhogen, czasu starczy akurat aby przestawić się do Kalmaru a stamtąd później już w dół do Karlskrony. Jak pomyśleli tak zrobili i po szybkim przelocie na silniku już po 15 podchodzili do mariny w Kalmarze. Wiatr już dobrze się rozhulał i Pierwszy trochę ze strachem myślał o cumowaniu, ale na bączku podpłynął do nich marinero i wskazał im dogodne miejsce do którego łatwo dało się podejść pozwalając dopychającemu wiatrowi wykonać całą robotę. Po zacumowaniu najpierw porządnie odpoczęli a następnie, pokrzepieni odpowiednią ilością herbaty z cytryną, wieczorem wybrali się na zwiedzanie. Pierwszy przecierał oczy: takiej ilości ludzi, a w szczególności przedstawicielek płci pięknej w wieku 17 – 22 lat w szwedzkim mieście nie widział nigdy. Tłumy przewalały się po deptakach a Pierwszy szybko sprawdził w internecie że w Kalmarze akurat trwa Kalmar City Festival i odbywa się wiele imprez, w tym koncerty. Rzeczywiście zaliczyli fragmenty dwóch, jeden na dużym placu miejskim a drugi w samym rynku. Koncerty skończyły się o 22, cisza nocna to w Szwecji świętość. Tłumy ludzi nadal jednak zapełniały ulice, było wesoło i czuło się atmosferę beztroskich wakacji. Było to bardzo budujące.
W sobotę po śniadaniu poszli oglądać miejscowy zamek. Na przedmurzu odbywały się jakieś zawody szermiercze, natomiast oni po zakupieniu biletów wstępu udali się na zwiedzanie samego zamku. Jego historia sięga XII wieku kiedy to w tym miejscu postawiono fortyfikacje i wieżę obronną. Później wielokrotnie rozbudowywany i przebudowywany, aż do XVII wieku był siedzibą królów szwedzkich.
Zamek był zbudowany na planie kwadratu, z dziedzińcem w środku z którego można było wejść do wnętrz i obejrzeć między innymi pokoje zarządcy zamku, kuchnie i magazyny, zamkowe więzienie kobiece a nade wszystko pięknie odrestaurowane i urządzone komnaty królewskie. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że dobrze wydali pieniądze na bilety a zamek wart był obejrzenia. Było już jednak po południu i zrobili się głodni, udali się więc na pobliski jarmark kuchni świata, wystawiony pewnie w ramach kalmarskiego City Festivalu. Były tam stoiska z wielu krajów, w tym z Polski. Tutaj ze względu na różnice w upodobaniach kulinarnych rozdzielili się. Skipper poszedł szukać kalmarów, gdyż autorytatywnie stwierdził, że musi spróbować kalmarów w Kalmarze. Trzeci kierowany patriotyzmem udał się do stoiska polskiego, a Pierwszy z Drugim poszli do kuchni francuskiej na wielkie krewety smażone na głębokim tłuszczu w ziołach.
Spotkali się przy małej scenie na której tego dnia odbywały się kameralne koncerty mniej znanych zespołów. Mniej znanych nie znaczy gorszych – po spokojnym występie sympatycznej wokalistki na scenę weszli chłopaki od których od razu zapachniało ostrym graniem. Rzeczywiście nie było zawodu – muzycy łoili gitary aż trzeszczało. Po koncercie Trzeci poszedł za scenę i wyrwał koszulkę zespołu z czego był bardzo dumny.
W sobotę o 19 z żalem oddali cumy żegnając gościnny Kalmar, w którym okazało się że Skipper faktycznie znalazł i zjadł kalmary. Żal pogłębiała świadomość że był to też punkt zwrotny rejsu: od tej pory rozpoczęli powrót do domu.
Na morzu wciąż szalał sztorm i nawet w Cieśninie Kalmarskiej wiatr i fala dawały się we znaki. Pierwszy wymyślił jednak chytry plan: wiatr był zachodni, więc trzymali się jak najbliżej zachodniego brzegu, który zarówno osłaniał ich od wiatru, jak i nie pozwalał wybudować się fali. Wymagało to trochę więcej uwagi, bo przy brzegu zdarzały się płycizny i skały, ale koniec końców opłaciło się bo żegluga była w miarę spokojna. Trochę szli na żaglach, trochę na silniku i żaglach, trochę na samym silniku, ale głównym napędem na tym etapie był jednak silnik bo wiatr troszeczkę odkręcał na południe, a i ich kurs był lekko odchylony na zachód. Nad ranem w niedzielę, kiedy słońce zaczęło wynurzać się spod horyzontu, znaleźli się na torze do Karlskrony. Nie był to jednak główny tor z którego korzystają statki i promy, gdyż dostanie się na niego wymagałoby wyjścia głębiej w morze, a tego chcieli uniknąć. Był to tor dla małych statków i jachtów, z zanurzeniem maksymalnie 2 – 3 metry, wiodący za to malowniczo między wysepkami i szkierami Zatoki Hano. Trzeba więc było zachować dużo uwagi w nawigacji, ale wynagrodzone to było pięknymi widokami. Osłonięta woda była bardzo spokojna, fali nie było w ogóle, ale każde wyjście zza osłony lądu pokazywało jak silny wiatr wieje na morzu, tym bardziej że między wyspami robiły się dysze. Oni jednak spokojnie dopłynęli do Karlskrony i najpierw pobrali ponad 50 litrów paliwa na pobliskiej stacji a następnie około 10 zacumowali w miejskiej marinie gdzie było dużo wolnych miejsc.
W Karlskronie mieli zostać do poniedziałkowego ranka, aż wiatr na morzu się uspokoi. Mieli więc dużo czasu aby odpocząć i pozwiedzać miasto. Krótki spacer zaprowadził ich na rynek, gdzie kupili lody i usiedli na ławce przy pomniku kogoś niewątpliwie znanego i zasłużonego. W odróżnieniu od Kalmaru Karlskrona świeciła pustkami – cóż, widocznie w Szwecji w miastach jest ruch tylko kiedy odbywają się jakieś imprezy. Zwiedzili dwa protestanckie kościoły znajdujące się w rynku i skierowali się do miejscowego Muzeum Morskiego, gdzie zwiedzili dwa szwedzkie okręty wojenne, żaglowiec szkoleniowy oraz salę łodzi podwodnych, w której można było wejść do HMS Neptun – okrętu podwodnego pierwszej generacji, wycofanego ze służby w 1998 roku.
Wszystko to bardzo zmęczyło Skippera który udał się na jacht szykować obiad, a pozostali weszli jeszcze do Hangaru Slupów i Barkasów. Jednak i ich szybko dopadło zmęczenie i wrócili na Ambasadora.
Wieczorem podejmowali gości – wcześniej Skipper jak zwykle zapoznał żeglarza z sąsiedniej łodzi, Niemca. Przy użyciu całego swojego zapasu obcych słów w językach angielskim, niemieckim i francuskim (było tych słów pewnie około czterdziestu) opowiedział mu historię naszego rejsu od Stepnicy do Karlskrony łącznie z łowieniem dorszy po drodze. Niemcowi tak się spodobało że ochoczo przyjął zaproszenie na wieczór na herbatkę z cytryną.
Przyszli we dwóch – ten z sąsiedniego jachtu miał na imię Soren ale kiedy tylko dowiedzieli się że pochodzi ono od św. Seweryna został Sewerynem. Drugi był jego znajomym z jeszcze innego jachtu na którym żeglował samotnie. Na imię miał Kristoff, ale sam prosił żeby mówić na niego Krzysiek, bo miał jakieś polskie konotacje i wiedział jak to się tłumaczy.
Przystąpili więc do zacieśniania przyjaźni polsko-niemieckiej przy wydatnej pomocy herbatki z cytryną. Rozmowy toczyli głównie po angielsku chyba że Skipper chciał coś powiedzieć to wtedy wszystkie języki (łącznie z migowym) szły w ruch. Szybko Drugi wyciągnął swoją gitarę i zabawa zaczęła się na całego. Najpierw zaśpiewali „What shall we do with the drunken sailor” które szybko zmieniło się w „Z pijanym żeglarzem co zrobimy” a kiedy i tu zabrakło zwrotek, płynnie przeszli w nasze swojskie „Morskie opowieści”. Melodia ta sama, słowa specjalnie znaczenia nie miały bo Niemcy ich i tak nie rozumieli, za to na refren wszyscy zgodnie ryczeli „erla in da moning”. Po tym sukcesie wokalnym Drugi zapodał na gitarze „Dzikiego włóczęgę” na co Niemcy po usłyszeniu pierwszych taktów w podnieceniu zakrzyknęli że oni też mają swoją, niemiecką wersję. Zaśpiewali więc wszyscy razem: Polacy po polsku, Niemcy po niemiecku, a melodia mniej więcej się zgadzała, choć czasem mniej niż więcej. Następnie Niemcy stwierdzili że oni chyba mają dosyć i zaczęli się żegnać, ale na pożegnanie wypili jeszcze po piwie bo Pierwszy chytrze zachomikował ostatnią saszetkę herbaty a Skipper wyciągnął skądś dwa białe t-shirty na których wielkimi czerwonymi literami wypisane było „POLSKA” i podarował gościom. Ci mieli łzy w oczach. Gościnne progi Ambasadora opuszczali z jakiegoś powodu nieco chwiejnym krokiem.
Nasi zaś na Ambasadorze zaparzyli tę zachomikowaną saszetkę herbaty i delektowali się nią długo w noc gadając o wszystkim i niczym.
W poniedziałek mieli wyjść najpóźniej o 7 rano. Pierwszy nieco naglił bo bardzo mu zależało żeby dowieźć Drugiego do Świnoujścia na środę po południu. Skipper jednak udał się na zakupy i długo go nie było. Pierwszy myślał że Skipper chce zakupić choć dwie saszetki herbaty, i zły był bo wiedział że nic z tego, że w Szwecji takie saszetki można kupić tylko w specjalnych sklepach które z pewnością jeszcze o tej porze otwarte nie były. Sprawa okazała się jednak bardziej prozaiczna: Skipper po prostu potrzebował papierosów. Tak czy siak, zebrali się dopiero przed ósmą. W planach było dotrzeć na wieczór do Allinge na Bornholmie, przenocować tam a we wtorek rano ruszyć do Świnoujścia, z krótkim postojem na ostatnie łowienie dorszy. Kiedy odchodzili, z sąsiedniego jachtu wynurzył się Kristoff w białej koszulce z napisem POLSKA i machał za wzruszeniem na pożegnanie. Nie wiadomo czy to z powodu tego wzruszenia, czy wczoraj wypitej herbatki Pierwszemu nawigacja jakoś nie wychodziła. Mapa kazała skręcać w prawo, a kiedy skręcali w prawo na mapie okazywało się że jechali w lewo, prosto na płyciznę. Musieli zrobić dwa kółka zanim Skipper powiedział Pierwszemu żeby przestał polegać na elektronice tylko się rozejrzał. To faktycznie pomogło i właściwy tor od razu się odnalazł. Po wyjściu spomiędzy wysepek na pełne morze droga do Allinge przebiegła już spokojnie, z jednym małym wyjątkiem: urwało się mocowanie szotów do rogu szotowego genui. Z tym problemem jednak szybko się uporali i popłynęli dalej. Do mariny w Allinge wchodzili już po zmroku, zacumowali o 21.45. Na wejściu usłyszeli z brzegu brawa i jakby dziewczęce piski i bardzo chcieli wierzyć że to dla nich, dzielnych żeglarzy po nocy wchodzących do portu.
Jako że pobliskie Netto było czynne do 22, zanim porządnie się zacumowali Skipper wyskoczył po zapas saszetek herbaty. Na szczęście zdążył, dzięki czemu mieli bardzo przyjemny wieczór.
Rankiem we wtorek zjedli śniadanie i o 9 oddali cumy kierując się na sprawdzone łowisko. Im bardziej się do niego zbliżali, tym bardziej cichł wiatr a morze robiło się gładsze, jakby sam Neptun zapewnił im warunki do dobrego połowu. A ten okazał się znów fantastyczny, Drugi tym razem zdążył złowić swego pierwszego i jedynego dorsza, potem znów musiał się zająć wyłupywaniem oczu i obcinaniem łbów. Trzeci złowił kwartet – cztery okazałe dorsze za jednym zarzuceniem. W końcu kiedy wiaderko się napełniło Pierwszy znów musiał wzywać do zaprzestania rzezi, tym bardziej że zerwał się korzystny wschodni wiatr. Zdążyli jeszcze zjeść przepyszny obiad przyrządzony na wodzie przez Trzeciego: makaron w sosie gulaszowym i kiełbasą podsmażaną z cebulką a do tego marchewka z groszkiem. Za ten obiad Trzeci dostał pochwałę z wpisem do dziennika.
Po obiedzie postawili pełne żagle i zaczęli spadać na południe z szybkością 6 węzłów. Przechył stopniowo wzrastał i w pewnym momencie problematyczne stało się utrzymanie pionu pod pokładem. Pierwszemu, który tam właśnie przebywał, zaczęło świtać w głowie że może warto by się zarefować, ale był tak zafiksowany na jak najszybszym zjeździe na południe że oddalił chwilowo tę myśl. W nocy bowiem wiatr ze wschodniego miał przechodzić na południowo-wschodni co spowodowałoby konieczność silnikowania pod wiatr, a tego chciał uniknąć ile się dało. Skipper stojący w zejściówce zapytany „Damy radę?” z nieco niepewną miną odpowiedział „Pewnie”. Więc jechali dalej. Wkrótce jednak dla Pierwszego przyszedł czas wachty. Kiedy wyszedł do kokpitu, słońce zachodziło, Ambasador prawą burtą szorował po wodzie, a Drugi z Trzecim z nietęgimi minami wyprostowani na baczność stali w kokpicie niczym śledzie w puszce. Faktycznie najwyższy czas był się zarefować. Cała procedura przebiegła sprawnie: odpalili silnik, zwinęli genuę, ustawili się do wiatru, poluzowali fał i korzystając z reflinek bez wychodzenia z kokpitu ściągnęli grota do pierwszego refu. Później częściowo rozwinęli genuę i na tak skróconych żaglach już nieco spokojniej pojechali dalej. Wiatr w porywach dochodził jednak do 6B i przez chwilę Pierwszy żałował że nie zeszli do drugiego refu na grocie. Drugi, który był z Pierwszym na wachcie z niepokojem pytał go czy pływał już w takich warunkach. Pierwszy uspokoił Drugiego że pływał już w gorszych i że nic złego się nie dzieje. Tymczasem wiatr osłabł i przez całą noc utrzymywał się już na rozsądnym poziomie. Odejście wiatru na południowy wschód też się opóźniło w stosunku do prognozy, a jako że po drodze nadrobili trochę wysokości, mieli z czego spadać. W ten sposób dojechali na żaglach prawie do samego Świnoujścia. Na wejściu do portu musieli jeszcze przepuścić wchodzący prom i idący zaraz za nim statek, a o 6.30 cumowali już w marinie OSiR. Po prawej stronie znów stało mnóstwo jachtów i banery regat, tym razem były to regaty Unity Line.
Byli dużo przed czasem więc Drugi wyszukał sobie pociąg około 13 aby być w domu wcześniej. Odprowadzili Drugiego na pociąg, znaleźli mu porządne miejsce, pomachali chusteczkami, otarli łzę i wrócili na jacht.
W związku z zejściem Drugiego z jachtu Skipper awansował w trybie natychmiastowym Trzeciego na Drugiego. Żeby uniknąć nieporozumień, odtąd w tej relacji będzie on nazywany Nowym Drugim.
Po południu na jacht przyszły Żona i Córka Pierwszego które akurat przyjechały do Świnoujścia na krótki wypoczynek. Przyszli też Janek i Ania – para żeglarzy zapoznanych przy obiedzie, którzy przynieśli na wkupne dobre białe wino, podobno z węgierskiej winnicy Janka. Wiadomo że dla doświadczonych żeglarzy takie wino nie było żadną przeszkodą, bardzo szybko ślad po nim zaginął. Na kei odbył się kolejny rytuał smażenia dorszy, a goście zajadali ze smakiem. Po kolacji Pierwszy odprowadził rodzinę do ich apartamentu, a że był już bardzo zmęczony a powrót daleki zdecydował o samowolnym opuszczeniu jachtu na tę noc, za co później otrzymał ustną naganę od Skippera.
W czwartek przed południem Pierwszy z rodziną ponownie pojawili się na jachcie. Jako że planowana była krótka wycieczka w morze, Żona i Córka Pierwszego zostały oficjalnie zamustrowane w charakterze załogi; wreszcie mieli majtków na pokładzie! Skipper, który przez cały rejs pokazywał swój instruktorski talent i niestrudzenie szkolił Drugiego i Trzeciego, teraz w pełni rozwinął skrzydła. Z mariny w morze jacht prowadziła Córka, a z powrotem – Żona. Pierwszy nie mógł uwierzyć własnym oczom patrząc na Żonę, która zawsze zarzekała się że na żaden jacht w życiu nie wsiądzie, jak wzorowo prowadzi Ambasadora kursem pilotowym po zielonych bojach. Na dodatek, z pomocą Skippera przy manetce, zacumowała w kącie mariny tuż przy budynku bosmanatu. Majtki zostały wymustrowane ale został im zaliczony staż 5 mil morskich i 3 godzin pływania, co później zostało potwierdzone opiniami z rejsu.
Na piątek mieli plan wypłynąć wcześnie na Zalew Szczeciński, zaliczyć Nowe Warpno i Uckermunde a na wieczór spłynąć do Stepnicy. Plan ten udał się połowicznie. Jako że czwartek wieczór przeciągnął się długo w noc przy fińskiej herbatce z cytryną, w piątek nikt nie miał specjalnie ochoty zrywać się wczesnym rankiem. Ostatecznie odejście ze Świnoujścia wypadło około 11. Stali dziobem do rogu basenu, Skipper uparł się żeby obrócić jacht na szpringu rufowym, chociaż Pierwszy gdyby to od niego zależało odjechałby po prostu tyłem. Ale na tym rejsie Skipper wprost katował ich odejściami na szpringu rufowym. Za każdym razem wymagało to zakładania cum i szpringu nabiegowo, pilnowania odbijacza na rufie, no ogólnie było z tym sporo roboty i zamieszania. Różnie to wychodziło, czasami zanim szpring zadziałał łódka odchodziła sama popychana odpychającym wiatrem. W Allinge, gdzie akurat ten szpring miał sens, wszystko szło idealnie do momentu kiedy trzeba było go oddać. Wtedy złapał się na haczyk wędki zamocowanej na rufie. Na szczęście nic nie wiało i po krótkiej szamotaninie udało się go odhaczyć.
Tymczasem w Świnoujściu wszystko poszło perfekcyjnie. Łódka powoli i dostojnie obracała się w miejscu, dziób o centymetry mijał burty sąsiednich jachtów a załoga stała w zadumie i obserwowała nabrzeże wsłuchując się w ciche i spokojne dźwięki Santany dobiegające z telefonu Skippera. Później po prostu oddali szpring i wypłynęli z mariny.
Podejście do Nowego Warpna okazało się nieco stresujące. Najpierw po drodze stoi mnóstwo sieci które objechali od niewłaściwej strony w związku z czym zostali postawieni przed wyborem: albo wejście na płyciznę, albo przejechanie tuż obok zewnętrznego kołka sieci. Wybrali to drugie, po czym okazało się że ten zewnętrzny kołek wcale nie jest zewnętrzny, jest jeszcze jeden dalej który przeoczyli. Było już za późno na jakąkolwiek reakcję, przejechali między kołkami jak narciarz w zjeździe między bramkami, lewy kołek zaszurał o lewą burtę a wszyscy czekali kiedy jacht zatrzyma się uwięźnięty w sieciach. Neptun jednak czuwał, albo sieć była tam zerwana albo leżała głębiej, bo przejechali bez przeszkód. Dalej był bardzo wąski kanał w którym trzeba uważać żeby z niego nie zjechać bo po bokach płytko. Tym niemniej warto było odrobinę się zestresować, Nowe Warpno jest urokliwe a poza tym można było uzupełnić zapas fińskich saszetek herbacianych.
W Nowym Warpnie zjedli obiad ponownie przygotowany przez Nowego Drugiego (makaron z pulpetami w sosie i kapusta kiszona ze słoika) i spędzili pół godziny na zwiedzaniu a potem trzeba było już jechać do Stepnicy, na Uckermunde czasu nie starczyło. Po powrotnym przejściu kanału nowowarpieńskiego sieci ominęli już bez stresów z właściwej strony i ostatni etap rejsu upłynął bardzo spokojnie, a Neptun pozwolił się jeszcze pocieszyć żeglugą na żaglach, co skwapliwie wykorzystał Nowy Drugi nie pozwalając zamontować autopilota tylko sterując samemu. Nowy Drugi wykazywał bowiem wielki zapał zarówno do żeglowania jak i do nauki i Pierwszy podejrzewał że w krótkim czasie zostanie on sternikiem jachtowym.
W Stepnicy chcieli jeszcze zatankować, ale stacja paliw była czynna do 20, nie byli więc pewni czy zdążą. Zdążyli. O 19.55 wjeżdżali do basenu portowego w którym mieści się stacja, a łódź prowadził Nowy Drugi. Skipper pomagał mu przy manetce. Pierwszy poszedł na dziób złapać się nabrzeża. Kiedy brakowało już pół metra krzyknął do tyłu „Hamuj!” a jacht skoczył do przodu jak koń dźgnięty ostrogą. Wystająca kotwica wbiła się w belkę nabrzeża, która jednak okazała się być z gumy i zadziałała jak katapulta odrzucając Ambasadora do tyłu. Koniec końców zacumowali a Skipper przyznał się że kiedy usłyszał „hamuj” pchnął manetkę do przodu zamiast do tyłu. Później, już po rejsie powiedział Pierwszemu że wprowadza do kanonu żeglarskiego dwa nowe manewry: „na Santanę” – odejście na szpringu rufowym w marinie Świnoujście oraz „na ZZ Top” – dojście do stacji paliw w Stepnicy z użyciem manetki gazu.
Po zatankowaniu był już tylko żabi skok do Kanału Młyńskiego, gdzie na obrotnicy najpierw zatankowali pitną wodę, a potem obrócili się i zaparkowali na stałym miejscu numer 92. Był piątek, 16 sierpnia godzina 21. Tym samym zakończyli rejs, a rzeczy pozostałe, czyli wieczór kapitański (który ze względu na zmęczenie okazał się stosunkowo krótki), pakowanie, sprzątanie i zdawanie jachtu nie są już warte opisywania.
Podsumowanie.
Ten rejs był wyjątkowy pod każdym względem. Sprzyjała nam pogoda – siła i kierunek wiatru był bardzo często taki lub prawie taki jak potrzeba, jeśli już wiało z dziobu to nie za silnie, rzadko padało, przeważnie świeciło słońce. Kiedy była potrzebna cisza – mieliśmy ciszę. Kiedy miało wiać – wiało. Kiedy wiało za mocno, byliśmy w takim miejscu że mogliśmy żeglować w osłonie lądu. Ani razu w tym rejsie nie spędziliśmy dnia w marinie przeczekując złą pogodę.
Żeglarsko również należy zaliczyć rejs do udanych. W ciągu 14 dni przepłynęliśmy 511 mil morskich w czasie 119 godzin żeglugi, w tym 50,5 godziny na żaglach i 68,5 godziny na silniku. Tak naprawdę żagli było więcej, sporo przepłynęliśmy na grocie wspomaganym silnikiem. Było dużo nocnego pływania i długie przeloty.
Odwiedziliśmy wiele portów: Świnoujście, Ronne, Hammershavn, Christianso, Utklippan, Gronhogen, Kalmar, Karlskrona, Allinge, ponownie Świnoujście i Nowe Warpno. Żółtodzioby na morzu zdobyły swoje pierwsze szlify i przeżyły kawałek cięższej pogody. Poznaliśmy ciekawych ludzi. A nade wszystko – przeżyliśmy kawał fajnej przygody.
Dodatek. Marina w Świnoujściu.
Długo się zastanawiałem czy w ogóle opisywać ten temat. Kiedy staliśmy w Świnoujściu złość tak we mnie gorzała że zarzekałem się że napiszę na fora żeglarskie, na Facebooka, do Kulińskiego, do prezydenta Świnoujścia czy nawet na Berdyczów. Później jak to zwykle bywa złość wyparowała a wraz z nią chęć pisania.
Jednak pomyślałem sobie że te parę słów tutaj będzie na miejscu.
Marina w Świnoujściu to ewenement na naszym wybrzeżu. Pięknie położona blisko centrum miasta, bardzo dobrze osłonięta, z szerokim i bezpiecznym wejściem w każdych warunkach pogodowych, z dużą ilością miejsc. Nic dziwnego że jest chętnie odwiedzana przez żeglarzy, najwięcej jest polskich i niemieckich ale zdarzają się też Duńczycy i Szwedzi. Byłaby rajem gdyby nie sposób w jaki jest zarządzana.
Pierwszy problem na jaki napotyka gość-żeglarz to zarejestrowanie się i wniesienie opłaty za pobyt. W portach duńskich i szwedzkich z reguły służy do tego automat gdzie wprowadza się kraj pochodzenia, długość i czasami nazwę łodzi oraz wybiera opcję energii elektrycznej tam gdzie jest ona opcjonalna. Następuje płatność kartą i automat drukuje potwierdzenie z kodami dostępu do sanitariatów oraz naklejkę którą należy zamieścić na dziobie łodzi potwierdzającą opłacenie pobytu. Całość trwa mniej więcej pół minuty.
W Świnoujściu sprawa wygląda inaczej. Żadnych automatów, jest SYSTEM, obsługiwany przez bosmana. SYSTEM jest bardzo nowoczesny, przy wszelkich przejściach z jednego formularza do drugiego musi się krótszą lub dłuższą chwilę zastanowić i żeby bosmanowi się nie nudziło wyświetla w czasie tego zastanawiania fikuśne kręcące się koło sterowe.
A formularzy do wypełnienia jest bez liku: jaki jacht, nazwisko skippera, numer telefonu i adres e-mail (bo tam przychodzą kody do prądu i wody), nazwisko rodowe teściowej skippera (no dobra, o to na razie nie pytają), skąd się przypływa, dokąd się wypływa, jak długo się zostaje, ile osób załogi, trzeba zakodować osobną kartę na prąd i wodę (przy czym ważne jest gdzie się stoi bo w marinie działają dwa osobne systemy rozliczania prądu i wody niekompatybilne ze sobą). Osobna karta jest potrzebna na prysznice. Do tego jeśli postój trwa dwa dni lub więcej, to bosman musi wypisać kwit na opłatę klimatyczną. No i ten kwit nie jest uwzględniony w systemie tylko bosman bierze taki starodawny kwitariusz gdzie jest oryginał i dwie kopie przez kalkę i pracowicie wypisuje wszystko łącznie z kwotą słownie. Na końcu wychodzi człowiek usiłując pozbierać to wszystko: naklejka na jacht, karta na prysznice, karta na prąd/wodę, pokwitowanie uiszczenia opłaty klimatycznej, paragon fiskalny, potwierdzenie opłaty kartą.
Nic dziwnego że obsługa jednego klienta trwa w SYSTEMIE dobre pięć minut a w bardziej skomplikowanych przypadkach nawet więcej. Naturalnym jest więc że do bosmana tworzą się długie kolejki zwłaszcza w godzinach popołudniowych i wieczornych. Czas stania w takiej kolejce może spokojnie przekroczyć godzinę. Wszyscy narzekają i klną po cichu (a niektórzy głośno) ale bosman ze stoickim spokojem powtarza że on nic nie wie, on tu tylko sprząta i nie ma nic do gadania. W sumie racja, tylko gdzie szukać winnego?
A jeśli chodzi o sprzątanie, to dochodzimy do problemu drugiego, czyli brudu. W prysznicach i sanitariatach panuje obrzydliwy brud. Podłoga wygląda jakby nigdy nie była zmywana, na blatach umywalek walają się włosy pomieszane z resztkami pasty do zębów, poobrywane krany umywalek chwieją się przy każdym dotknięciu, a biorąc prysznic stoi się w kałuży wody bo odpływy pozatykane.
Za to wszystko za dobę pobytu czterech osób wraz z prądem, prysznicami i opłatą klimatyczną zostaliśmy skasowani na 159 złotych. Tymczasem w Karlskronie, gdzie wszystko było wliczone w cenę, wszędzie było czyściutko, a nawet w cenie była dostępna sauna (skorzystaliśmy!), za dobę podliczono nas w przeliczeniu na 75 złotych i 78 groszy.
A mówią że to kraje skandynawskie są drogie...
Rok 2024
- Kalmary w Kalmarze
- Zatoka Biskajska
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach