| Udział w tym rejsie zrodził się po trosze z chęci przeżycia większej przygody, a po trosze z konieczności
       "zaliczenia" 100 godzin na wodach pływowych, nieodzownych do zdobycia "morsa" zgodnie z
       dopiero co wprowadzonym regulaminem stopni żeglarskich. Gdy wpadła mi w ręce oferta COŻ w Trzebieży, w której
       figurował rejs gwarantujący wypływanie tego minimum za całkiem rozsądną cenę, pokazałem ją Januszowi i
       długo się nie zastanawialiśmy. 
        
         Trzebież przywitała nas pogodnym dniem a "Śmiały" wspaniale prezentował się pośród innych jachtów,
       udekorowany dodatkowo dziewczyną na topie grotmasztu. Po zgłoszeniu naszego przybycia zjedliśmy śniadanie w
       pobliskiej smażalni. Tam też spotkaliśmy kapitana Jerzego Sokołowskiego z Łodzi i poznanego niegdyś w
       Ronne Wojciecha Wilka z Katowic, będącego etatowym kapitanem "Śmiałego", a w tym rejsie pełniącego
       funkcję starszego oficera. Reszta dnia upłynęła nam pracowicie. Tankowanie paliwa i wody, sztauowanie żywności,
       różne prace porządkowe i naprawcze, przydział koi oraz sprawy organizacyjne trwały do wieczora.
           |   |   |  
  Przy okazji poznaliśmy pozostałe dramatis personae: Beatę z Białegostoku (ta z masztu), Dorotę z Warszawy
       (II oficer), Jana, także ze stolicy, Klemensa z Ostródy (I oficer) i Michała z Dąbrowy Górniczej - wszyscy
       sternicy jachtowi.  My dwaj z Legnicy uzupełnialiśmy ten ogólnopolski koktajl. Krótka noc i wypływamy. Szybkie przejście przez Zalew, odprawa w GPK Świnoujście i wreszcie morze, dość
       spokojne, na którym zaraz przećwiczyliśmy alarmy a każdy oficer musiał wykonać manewr ratowania człowieka.
       Płyniemy. Po okrążeniu Arkony bierzemy kurs na Kilonię. Pogoda nieprzyjemna, deszczowa, ale jacht żegluje
       wspaniale. Janusz ma wachtę kambuzowi i według dyspozycji srogiej Doroty przygotowuje obiad. Garnek z
       nastawioną zupą jarzynową szybko spadł z kuchenki nieskutecznie zamocowany, zupa zaś spłynęła do zęzy.
       Warzywa zostały skrojone powtórnie, mocowanie poprawione i wkrótce przyjemny zapach zaczął mile drażnić
       powonienie zgłodniałej załogi. Niestety, podskok jachtu na dużej fali spowodował wyfrunięcie garnka z
       obejmy z wiadomym skutkiem. Szczęście, że drugie danie ocalało, bo inaczej los kuchcika byłby marny...
 
  W Fehmarn Belt zaoczyłem barkentynę "Atlantis", znaną z książki "Zapiski najemnego żeglarza"
       K. Baranowskiego, pozbawionej niestety fotografii. Pogoda coraz gorsza, do Zatoki Kilońskiej wchodzimy wieczorem przy wiejącej 6-ce w deszczu. Potem nieco się
       uspokaja.  Dookoła tysiące świateł, przepływa dużo statków. Stajemy na noc w Holtenau, z trudem znajdując
       miejsce pośród wielu żaglowców. Rankiem odbijamy i wpływamy do śluzy, za którą ukazuje się Kanał Kiloński.
 
  Ta otwarta w 1895 roku hydrotechniczna budowla łącząca Morze Bałtyckie z Północnym ma długość 98,7
       kilometra, i ten dystans, pokonany z polecenia kapitana w odległości 10-15 metrów od brzegu, dał wszystkim
       lekcję uważnego sterowania. Wokoło nizinne tereny, pokryte polami uprawnymi i łąkami, na których
       dostrzec można było pasące się bydło. 
  Dopływamy do Rendsburga, przewidzianego na nocleg. Przed miastem niespodzianka, podwieszony na linach pod
       mostem niewielki prom do przewożenia na drugi brzeg ludzi i samochodów. Porusza się w powietrzu kilka metrów
       nad wodą, lecz wyposażony jest jak statek, łącznie z radarem i światłami nawigacyjnymi. Wieczór
       przeznaczamy na zakupy i spacer. Rano odbijamy, szybko przepływamy odcinek do Brunsbuttel i śluzujemy się,
       po czym z rozpoczynającym się odpływem ruszamy na zachód. Elba robi duże wrażenie, jest o wiele większa niż sobie wyobrażałem. Płyniemy poza skrajem toru, którym
       w obie strony porusza się wiele statków, niektóre ogromne, jakich nie spotyka się na Bałtyku. Zwłaszcza
       widok wysoko załadowanych kontenerowców budzi podziw i nasuwa refleksję: jakim cudem zachowują one stateczność?
 Mijamy Cuxhaven i obieramy kurs na wyspę Helgoland. Obserwuję ciekawe zjawisko wyłaniania się z opadającej
       wody ogromnych połaci dna morskiego, nazywanych "osuchami". Ponieważ zależy nam na wypływaniu minimum
       stażowego, całą noc kręcimy się w pobliżu wyspy, lecz dopiero rankiem ją zobaczyliśmy, powoli ukazującą się we
       mgle.
 
 Cumujemy, mając świadomość, że pobyt tu będzie krótki. Wszyscy chętnie korzystają z pozwolenia kapitana, który
       osobiście objął wachtę portową i wychodzą na ląd. Janusz i ja zaczynamy zwiedzanie od pryszniców, które
 już bardzo były potrzebne naszym cielskom. Przyjemność tę mąciła jedynie jej cena - 6 DM od łba. Po
 ablucjach kłusem ruszamy. Najpierw pośród kolorowych budyneczków - to sklepy i magazyny, których jest
 bardzo dużo, bo Helgoland jest objęty strefą wolnocłową i klientów ze stałego lądu dowożonych promami nie
 brakuje, potem drogą pnącą się na wzgórze.  Krajobraz zmienia się diametralnie. Okrążając wyspę widzimy wspaniałe klify z czerwono rdzawych skał
       o warstwowej strukturze. Polatuje wiele ptaków, z których część widzę po raz pierwszy, a pasące się w pobliżu
       krowy mają śmieszne pompony zamiast uszu. 
       Ciekawostką jest pamiątka po ostatniej wojnie, podczas której wyspa przeżyła ciężkie naloty, mianowicie
       wybity w litej skale lej po wybuchu 5-cio tonowej bomby. Jeszcze tylko szybkie wizyty w kilku sklepach i
       meldujemy się na jachcie, na którym czeka już posiłek. Wkrótce wypływamy i po kilku godzinach, w deszczowej pogodzie wchodzimy do mariny w Cuxhaven, cumując do
       pływającego pomostu.
  Po kolacji zwiedzamy grupkami przyległa dzielnicę, której ładne domy i wspaniale utrzymane ulice dobitnie ukazują
       przepaść, dzielącą nas od tego kraju. Wieczór kończymy w przyjemnym, małym barze, przystrojonym setkami
       morskich gadżetów.  Następnego dnia jesteśmy w drodze do Hamburga. Pogoda paskudna, prognoza mówi o nadchodzącym silnym
       sztormie. Nocą wchodzimy do mariny w centrum miasta, gdzie Wojtek daje pokaz manewrowania dużym jachtem w
       panującej tu ciasnocie, przy silnym prądzie wody.
       
        Ruszamy na nocne zwiedzanie rozrywkowej dzielnicy St. Pauli, o tej porze najbardziej
       atrakcyjnej. Zasłyszane wcześniej opowieści nie kłamały - było co oglądać, a największe wrażenie zrobiła
       na mnie uliczka wypełniona lokalami w typie "Blue Oyster" z filmu "Akademia Policyjna".
       Przeszliśmy jednak nie zaczepiani, może z uwagi na  towarzyszące koleżanki. Wylądowaliśmy w końcu,
       zwabieni dobrą muzyką, w prawdziwym irlandzkim pubie,  gdzie w towarzystwie właściciela i wesołej Brazylijki
       spędziliśmy przy guinnessie czas jakiś. Ranek ukazał nam domy w otoczeniu portu, z których wiele było
       stylizowanych na statki.
 
  Kończymy pobyt w tym największym niemieckim mieście portowym i płyniemy w dół Elby. Panuje ogromny ruch
       przeróżnych jednostek pływających, widziałem nawet lądujący wodnosamolot. Pogoda kiepska, to chyba wpływ
       sztormu który nie pozwala nam wyjść na otwarte morze. Żeby więc wypływać brakujące godziny cały następny
       dzień pływaliśmy kręcąc się blisko brzegu w  miejscu, jak się wydawało ustronnym. Wzbudziło to
       jednak podejrzenia służb niemieckich, bo dwukrotnie podpływali do "Śmiałego", dość
       natarczywie dopytując się czy u nas wszystko w porządku. Powodem tej troski była najprawdopodobniej położona
       tuż obok jądrowa elektrownia. 
  Późnym wieczorem przechodzimy przez śluzę i stajemy na noc w Brunsbuttel, by wczesnym rankiem pożeglować
       na wschód wodami kanału. Po drodze korzystając z ładnej pogody szorujemy pokład jachtu i klarujemy wewnętrzne
       pomieszczenia. Dwukrotnie się zatrzymujemy: raz z powodu gęstej mgły, drugi w Rendsburgu na szybkie uzupełnienie
       zapasów. Właśnie tam Polak, marynarz z niemieckiego statku, przekazał nam informację o nagłej śmierci księżnej
       Walii - lady Diany. Już bez niespodzianek wychodzimy na Bałtyk i przy niezłym wietrze bierzemy kurs powrotny. Następnego dnia
       obserwujemy tornado, na szczęście z daleka. Wiatr i fala rosną, a żeglowanie baksztagiem jest wspaniałe.
       Dla kompletu atrakcji przy wschodnim brzegu Rugii łapie nas burza. Błyskawice rozświetlają nocne niebo i
       ukazują fontanny wody wzbijane przez dziób "Śmiałego"- wspaniała sceneria.
 
  O świcie wchodzimy do Świnoujścia, szybko jesteśmy odprawieni w GPK i po kilku godzinach stajemy w Trzebieży.
       Od razu wynosimy własny ekwipunek i zabieramy się do klarowania jachtu. Zabawne zdarzenie miało miejsce gdy bączek, do któregowsiedliśmy z Januszem aby umyć burty jachtu, zaczął
       tonąć. Do ukończenia mycia kolega wybrał z niego duuużo wody.
 Wieczór kapitański, wspaniale przygotowany przez Janka i dziewczyny, trwał do późna i pozostawił
       bardzo przyjemne wspomnienia. Rankiem jeszcze uroczyste wręczenie opinii, pamiątkowe wspólne zdjęcia,
       wymiana adresów itp. Pora się żegnać - rejs dobiegł końca. Dodam jeszcze, że oprócz zrealizowania założeń szkoleniowych i pozyskania nowych doświadczeń, te dwa
       tygodnie na morzu dały mi osobistą korzyść - poznanie kilku wspaniałych osób, z którymi znajomość
       utrzymuję do dzisiaj.
 
 Tekst i fot. Jarosław Szczepanowski |