Z rejsu po Karaibach
05-20 luty 2003 r        
Autor: Relacja Janusza Drozda        
        Po przelocie z Warszawy ( po drodze nocleg w Londynie ze zwiedzaniem go) odebraliśmy jacht Bavaria 44/'02 o nazwie "My Dream", bez zastrzeżeń (warto wspominać, że włącznik światła w łazience nie działał i że zaraz to naprawiono ? ), choć dwa koła sterowe uważam za szpan i bajer na tym jachcie ograniczający tylko miejsce w kokpicie, miał roler grota, autopilota, elektr. windę, lodówkę (co jest normą także na Śródziemnym) i odtwarzacz CD..., co też się normą staje :)))), poza tym silnik V-P 50HP z dobrze dobraną śrubą - na min. obrotach ładnie szedł do przodu.
Załoga : mieszana. Małżeństwo amerykańsko-polskie (Rysia i Rick), para w średnim wieku z Wa-wy
       (Zbyszek, st..j. morsko doświadczony i Iwonia), młoda dwójka z Wrocka (Tomek,st.j z dobrym morskim stażem i
       Aga ) pani lekarz z Kielc (Joanna, też z morskim stażem i ja :)))
       Z tego 3 osoby pierwszy raz na morzu i jedna raczej z żaglowców. Kilka uwag nt. pogody : stały wiatr (pasat) z
       kierunku NE o sile 3-7B, temp. 28 do 29 st. C i słońce praktycznie cały czas - jedynie przy większych wyspach
       co jakiś czas - krotko - mżawka, temp. wody 27 C.
       Zaokrętowaliśmy się w Rodney Bay Marina na St. Lucii i pierwszy postój był w niewielkiej odległości, w
       zatoczce, gdzie tubylec pokazał nam, jak się wspinać na palmę kokosową i za grosze uzupełnił nam
       zaopatrzenie w kokosy.
       Później był przelot na St. Vincent, gdzie odbyła sie mordercza wspinaczka na wulkan (z płazy na 1000
       n.p.m.), a po drodze przyroda..., przyroda tak dla nas niesamowita i.... krowa, gdzieś na 1/5 wysokości. Stała
       się ona czynnikiem wybitnie dopingującym : gdy jedna z pań chciała się wycofać, to po upewnieniu się, ze
       nie jest obrażalska powiedziałem "popatrz, krowa tu wlazła... a Ty nie wleziesz ?" :)))). Pani doszła
       do szczytu (tfu !, chciałem napisać do krateru... ) :))).
       Mieliśmy tu też nietypowe zdarzenie : przy podchodzeniu do miejscowości Wallilabou, gdzie chcieliśmy
       dokonać odprawy celnej i paszportowej (stał tam żaglowiec), wypłynęły nam naprzeciw dwie łodzie i machając rękoma
       krzyczeli, żebyśmy nie wpływali, a na pytanie dlaczego, odkrzyknęli, że w zatoczce jest Shark ! Nie
       bardzo mogłem zrozumieć, co nam to wadzi : najwyżej nie będziemy pływać, a tylko pontonem do brzegu... i
       tak to skomentowałem załodze, ale jedna z nich wyglądała na urzędową...., pomyślałem, że nasza obecność
       przeszkadzała by im w polowaniu na niego i zawróciliśmy do najbliższego miasteczka, gdzie się wyjaśniło, że
       tam kręcone są zdjęcia do filmu o piratach... :((
       Później przegoniono nas także i stąd - a więc ostatecznie nie dokonaliśmy odprawy.
       Po zejściu z wulkanu popłynęliśmy do kilkunastometrowego wodospadu i zrobiliśmy całkiem
       nieekologiczną kąpiel w słodkiej wodzie. Wynikły w tym momencie nieporozumienia z lokalnym przewodnikiem :
       nie ustaliliśmy ceny przed wycieczką i chciał nieprzyzwoicie dużo - nauczka dla nas. Zawsze najpierw
       ustalić cenę i to z wyliczeniem co i za co.
       Po drodze była akcja ratownicza MOB. Płynąc ok. 500 m od brzegu zobaczyliśmy lokalna motorowa łódkę bez załogi,
       która zataczała nieprzewidywalne kolka po wodzie z dużą prędkością. Załoga - jednoosobowa - bezradnie pływała
       w morzu i robiła uniki - chyba czekała, aż skończy się benzyna w zbiorniku.... Odczepiliśmy nasze dinghy
       z Yamahą 2 KM i przewodnik popłynął na ratunek znajomemu - jakoś udało się wskoczyć na łódkę właścicielowi
       i było po problemie.
       Następnie była Bequi Island z zatoką Admiralty Bay i wielki problem dla anglojęzycznej załogi jachtu stojącego
       z wiatrem od nas. Wieczorem, gdy załoga postanowiła wybrać sie do jakiejś knajpki z live music, zaczął
       szwankować silniczek przy dinghy i zdryfowało ich na boje tegoż jachtu. Na pytanie " Where are You from"
       (w domysle : a skad Wy tu ) dwie kobiety odpowiedziały chórkiem "We are from Poland", po czym tamtym
       szczęka opadła na taki respons - w końcu to nie byle co dopłynąć na Karaiby z Polski małym pontonem.....
       Sternik (jedyny On na pontonie ), myśląc, że powodem awarii jest brak paliwa wezwał mnie na pomoc, żebym
       podpłynął do niego jachtem. Odpaliłem silnik i wezwałem Ricka na dziob, gdzie odknagowałem cumę i kazałem mu
       ja trzymać, po czym na mój znak puścić (była nabiegowo na boi), gdy wróciłem za koło sterowe i dałem
       znak, to... nic się nie wydarzyło. W pierwszej chwili myślałem, że może cuma się gdzieś zacięła, ale
       gdy ponownie poszedłem na dziób to Rick twardo trzymał i na pytanie dlaczego nie puścił, odpowiedział :
       "bo by nas zdryfowało"...., hmmmm, taaaak.....
       W międzyczasie zniecierpliwiony sternik z pontonu, wybrał się wpław do nas po kanister z paliwem, a więc
       na pytanie tamtej załogi, czy może potrzebna jest jakaś pomoc, może paliwo, usłyszeli, że nie, bo już jeden
       po nie popłynął.....
       Następnego dnia jedliśmy smażoną rybę, która złapał Rick i lobstery (langusty) kupione od miejscowych.
       Z tym łapaniem ryb...., gdy byłem tam poprzednim razem, to nie łapaliśmy, bo doszliśmy do wniosku, ze
       złapać to nie problem, ale co dalej ?. Tym razem nie było takiego problemu i niektóre panie już planowały
       jak zagospodarują następne. Później jedliśmy też zupę rybna, tylko z planowanych kotlecików nic nie wyszło :
       Rick złapał jednego dnia dwie sztuki i to takie, że myślałem - nie damy rady tego zeżreć...,
       niepotrzebnie sięmartwiłem : wlekliśmy je za rufa na jednej lince i na koniec dnia tylko równo ucięty
       koniec linki nam został...., jakis delfin chamowaty miał posiłek za free :((((. (Rick się mało nie popłakał...
       ).
       Był także przypadek, kiedy w ciągu 2 sekund poszła cala linka o wytrzymałości 40KG z kołowrotka i koniec
       - Rick musiał odżałować przynętę i zakładać nową linkę.
       Następnie była wyspa Mustique z jej rezydencjami, trującymi drzewami i przepiękną plażą Macaroni Beach, a także
       posiłkiem w restauracji tubylców (nie nastawionej na turystów), później nocny skok na Grenadę do St.
       Georges.
       Tu także zwiedzanie wyspy z przewodnikiem (busem), m.in. wytwórnia przypraw (gałki muszkatołowej,
       cynamonu, liści laurowych, itd.), a także posiłek w lokalnej restauracji. W menu było 20 dań i umowa, ze
       za umówiona kwotę, każdy dostanie wszystkie..., oczywiście w niewielkiej ilości. Pod koniec myślałem,
       że tych dań to już było ze 25 i że drań - właściciel jest złośliwy.... Zakończył ten festiwal podaniem gąsiorka
       z 70% cynamonówką - wypiliśmy po jednym i chwatit (skąd tu mi się rosyjskie słowo przypałętało ? ) :))).
       Przy porcie na plocie wisiało kilka olbrzymich żółwich skorup na sprzedaż i gdy odpływaliśmy, to w zatoce
       wypatrzyliśmy kilka pływających żółwi. Następnego dnia byliśmy w malej zatoce na S cyplu Grenady, skąd
       ruszyliśmy na N w kierunku powrotnym. Wstąpiliśmy na Tobago Cays, gdzie sa najlepsze widoki przy nurkowaniu,
       a później przez St. Vincent (uwaga na Kingstown - brak miejsca w porcie dla jachtów, lub
       my w nocy nie mogliśmy go wypatrzyć, poza tym na środku zatoki stoi nieoświetlony statek) wróciliśmy na St.
       Lucie, gdzie nie polecam portu Soulfriere (najbardziej nachalni i chamscy tubylcy), stanęliśmy wiec obok w
       zatoczce miedzy Pitonsami (dwa wulkaniczne strome szczyty o charakterystycznym kształcie).
       Następnie ostatnia noc w Marigot Bay (czerwone, ziemne kraby !!!, włażące do dziur w ziemi ), steki w
       restauracji i już : następnego dnia skok do Rodney Bay i zdanie jachtu.
       Wracając wpakowałem się w nawietrzny cypel St. Vincent, gdzie zrobiło się strome, wodne piekiełko -
       to tu mieliśmy jednego rannego : Zbyszek przechodził przez drzwi, gdy podbiła nas fala o wysokości 4-5 m i
       kształcie zupełnie nietypowym jak na Atlantyk. Zranił się niegroźnie w czoło, plaster i po wszystkim.
       Nawigacja w całym rejsie zajmował się Tomek, a także podchodzeniem i odchodzeniem w łatwiejszych miejscach,
       sterowaniem Tomek, Zbyszek, ja i autopilot ze wskazaniem na tego ostatniego.
       W sumie był to typowo rekreacyjny rejs, którego mottem może być napis na T-shircie, który ostatniego dnia
       nabyła Aga : " Live slow / Sail fast" 
     
   
Rok 2025
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach
 
                 
            





