Ambasadorem po złote runo, czyli jak zdobyliśmy III miejsce na Baltic Single & Double Handed Polonez Cup Race 2013
12 - 17 sierpnia 2013r.
Autor: Relacja Roberta Grodeckiego i Mirka Skoczka
Od wielu lat - tradycyjnie w połowie sierpnia - rozgrywane są regaty o "Puchar Poloneza". Zawody te są jednymi z najbardziej prestiżowych wyścigów jachtów żaglowych na Morzu Bałtyckim. Tegoroczna - XIV edycja regat - wyznaczona została na okres od 12 do 17 sierpnia 2013 r. Wyścig miał się rozegrać - jak zawsze - na trasie: Świnoujście - Christianso - Świnoujście. Długość trasy, to ok. 200 mil morskich.
W bieżącym roku organizator rozszerzył ich formułę i postanowił, że zostaną dopuszczone - obok jachtów z żeglarzami samotnymi - również jachty z załogami dwuosobowymi. Nowa grupa jachtów objęta została odrębną klasyfikacją. Stało się to dokładnie w 40 rocznicę pierwszego wyścigu. W pamiętnym - 1973 roku, rywalizowało ze sobą dwóch najlepszych Polskich żeglarzy regatowych w tamtych czasach: Kuba Jaworski i Jerzy Siudy.
Decyzja o rozszerzeniu formuły organizacyjnej regat, wzbudziła duże zainteresowanie środowiska żeglarskiego w kraju. Podobnie było i w naszym klubie. Doszło do żywej dyskusji, po której podjęto decyzję o zgłoszeniu klubowego jachtu do tej popularnej imprezy. Ostatecznie jacht zapisany został do nowej kategorii - Double KWR, przeznaczonej dla turystycznych jachtów kabinowych.
Zgłaszając jacht do regat i podejmując decyzję udziale w nich, nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę ze znaczenia i charakteru zawodów. Dopiero na miejscu - w Świnoujściu, mieliśmy się o tym przekonać. Organizatorzy zapowiedzieli ponad 100 uczestników na 79 jachtach. Wśród startujących zgłoszeni byli, m.in. : Romana Paszke, Kuba Strzyczkowski, Tomasz Cichocki, Uwe Rottgering, Krystian Szypka, czy sławny - z regat dookoła świata Zbigniew Gutkowski, który miał wystartować na 18 metrowym jachcie klasy IMOCA 60: s/y Energa. Wszystkie jachty wyposażone zostały w urządzenia do profesjonalnego trackingu, dzięki któremu można było śledzić, na stronie regat, przebieg rywalizacji "on-line". Ostatecznie w regatach wystartowało 61 jachtów. Kilkanaście jednostek nie pojawiło się na linii startu; część z nich miała problem z dotarciem do Świnoujścia ze względu na złą pogodę poprzedzającą regaty, a był to zaledwie początek problemów. Same zawody momentami miały dramatyczny przebieg. W tym roku Bałtyk pokazał pazury - pogoda nie rozpieszczała biorących udział w zawodach żeglarzy i jachtów, doszło do licznych awarii. Dwa jachty straciły maszty; jeden z nich morze wyrzuciło na brzeg! Kilka jachtów straciło żagle. Bezpośrednią przyczyną licznych uszkodzeń jachtów, wycofania się części uczestników i schronienia w portach na wyspie Bornholm była zła pogoda. Siła wiatru osiągnęła 7 stopni w skali Beauforta, wiele jednostek odnotowało nawet 8°B! Fale dochodziły do 4 metrów wysokości. Nawet Tomasz Cichocki żeglujący na Polskiej Miedzi - jachcie specjalnie zbudowanym na rejs dookoła świata, stracił przedni żagiel. W tych trudnych warunkach nadspodziewanie dobrze poradził sobie nasz jacht. Nie dość, że ukończyliśmy bezpiecznie regaty, to jeszcze uzyskaliśmy bardzo dobry czas i ostatecznie zajęliśmy III miejsce w swojej klasie. Należy przy tym podkreślić, że "Ambasador" był jachtem mniejszym od jednostek, które go wyprzedziły i dysponował zdecydowanie mniejszą powierzchnią żagli. Przejście całej - 200 milowej trasy zajęło "Ambasadorowi" 44,5 godziny czasu rzeczywistego (po przeliczeniu to 52 h 58 min 26 s KWR). Linię mety przecięliśmy w świąteczny czwartek - 15 sierpnia 2013 r., dokładnie o godzinie 0830 GMT. Potwornie zmęczeni, ale szczęśliwi wpłynęliśmy do basenu jachtowego. Cumy odebrali od nas Piotr i Janusz, którzy czekali na nasz powrót już od kilku godzin. Przedstawiciel organizatora przywitał nas dwiema butelkami szampana, miły gest! Jeszcze nigdy nie smakowało tak mi wino, jak wtedy. W tym momencie byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi w Świnoujściu! Wróciliśmy cali i zdrowi - widać Najświętsza Panienka, w dniu swojego święta, czuwała nad nami!
***
W Świnoujściu, w Marinie OSiR Wyspiarz, w Basenie Północnym, zameldowaliśmy się 11 sierpnia 2013 r. w niedzielę, późnym wieczorem. Chcieliśmy po prostu dobrze wypocząć przed regatami, po kilku intensywnych dniach i nocach spędzonych na jachcie. Pretekstem do wcześniejszego przyjazdu na wybrzeże było zaproszenie uczestników regat na VI Festiwal Fajerwerków Pyromagic 2013. Naszego "Ambasadora" przejęliśmy już 8 sierpnia 2013 r. w Trzebieży, skąd popłynęliśmy najpierw do Szczecina na pokaz fajerwerków, a następnie jednym skokiem do Świnoujścia. W drodze na zbiórkę jachtów łapie nas, na Zalewie Szczecińskim, silna burza i nieźle "ćwiczy". Taka rozgrzewka przed regatami!
Sam festiwal fajerwerków możemy polecić każdemu. Klasa i światowy poziom, a wrażenia przy oglądaniu pokazów - bezcenne!
Wcześniejszy przyjazd na "Ambasadora" wykorzystujemy również do drobnych napraw i przeglądu żagli. Pod eufemistycznym określeniem "drobne naprawy" kryła się jedna, całkiem poważna operacja techniczna - naprawa zaczepu podwięzi wanty kolumnowej. Zadanie to polegało na przewierceniu blachy ze stali nierdzewnej o grubości 4 mm. Do dyspozycji mieliśmy wiertarkę, komplet wierteł tytanowych oraz plastikową butelkę o pojemności 1.5 litra, wypełnioną płynem stosowanym w tokarkach do chłodzenia skrawanych elementów. Wywiercenie tego jednego otworu kosztowało nas bite trzy i pół godziny ciężkiej pracy, dwa złamane wiertła oraz pokład zalany lepkim płynem chłodzącym. Po prawie trzech godzinach desperackich prób przewiercenia upartej blachy, zrezygnowany Mirek rzucił wiertarką o pokład. Nie poddaliśmy się jednak i ostatecznie, po kolejnych kilkudziesięciu minutach walki, pokonaliśmy opór twardej stali. Nasza determinacja, na granicy szaleństwa, zapewnia nam poczucie bezpieczeństwa w trakcie zawodów.
W dobrych nastrojach zameldowaliśmy się w poniedziałek o godzinie 18 w biurze regat, na odprawie kapitanów. Od organizatorów odebraliśmy numer startowy (49), banderkę i przygotowane prezenty: koszulkę, czapkę, niezatapialny brelok do kluczy, oraz drugi - z oznaczoną grupą krwi (!). Później już nie było tak miło. Tym co psuło dobry nastrój, były prognozy pogody zapowiadające wiatr o sile 7°B oraz burze z wiatrem w porywach 8/9°B. Poranna wtorkowa odprawa meteorologiczna tylko potwierdziła te prognozy. Zapowiadał się więc szybki rajd po "kocich łbach", bo przy okazji zapowiedziano fale o wysokości - do 4 metrów. Czyli warunki, w których normalnie nie wychodzi się w morze, a będąc już na morzu, szuka schronienia w najbliższym porcie. Odprawa połączona była ze śniadaniem. Organizatorzy poczęstowali nas jajecznicą - w sam raz na czterometrowe fale! Mirek nie omieszkał ironicznie skomentować: - "Gładko weszło, gładko wyjdzie". Oprócz informacji o silnym wietrze, przekazano nam - w ponurym tonie - ostrzeżenie o "gwałtownych zjawiskach konwekcyjnych", czyli "po polsku" o gwałtownych burzach. Kiedy "dzielni" żeglarze usłyszeli słowa "dziewięć w skali Beauforta", atmosfera zrobiła się nieco napięta, a miny wszystkim zrzedły. Tylko nieliczni próbowali żartować, ale nawet na ich twarzach można było zauważyć oznaki nerwowości. Widać było, że informacja zrobiła odpowiednie wrażenie na zebranych w salce zawodnikach.
Po moim powrocie na jacht, Mirek opowiedział mi, jak kapitan stojącego obok nas jachtu BLUESinA - Piotr Falk skwitował, z boleściwą miną, komunikat meteorologiczny: - "Pod Bornholmem będzie kuło". Nasz sąsiad poważnie rozważał nawet wycofanie się z regat. Przy okazji zapytał Mirka o nasze plany. W odpowiedzi usłyszał: - "Eee, ja jestem tylko załogantem, niech decyduje kapitan". Jak stwierdził Mirek, był to żart, bo przecież decyzja o starcie była wspólna, a wcześniej nikt z nas, ani razu, nie wspomniał w rozmowie o możliwości wycofania się. Chociaż - jak później przyznał się Mirek - taka myśl przeszła mu przez głowę. Dobrze, że w tym momencie kolega nie domyślał się, że i ja bliski byłem wycofaniu się z regat. Na szczęście, nie wiedząc co przeżywa Mirek, widząc jego zdecydowanie i pewność siebie (ach ta męska umiejętność "robienia dobrej miny do złej gry"), nie chcąc źle myśleć o sobie, stłumiłem wątpliwości i strach, i nic po sobie nie pokazując (tak mi się wtedy wydawało) podjąłem decyzję o starcie - Nie można pękać! Twardym trzeba być, a nie ! - pomyślałem. Dopiero przy pisaniu tego sprawozdania uświadomiliśmy sobie obaj, jak bliscy byliśmy rezygnacji ze startu.
Kolejnym problemem, który ujawnił się na kilka godzin przed rozpoczęciem regat, była awaria pokładowej UKF - ki. Odmówiła posłuszeństwa! Okazało się, że o ile jesteśmy słyszani przy nadawaniu, to nie mamy odbioru. Próba uzyskania pomocy w Jacht Klubie Kotwica w Świnoujściu, do którego zostaliśmy skierowani, nie powiodła się. Nie było szans na szybką naprawę, z powodu braku podzespołów i czasu. Duży problem! - Czy płynąć w regaty bez łączności, w sytuacji zapowiedzianych trudnych warunków meteo? Na szczęście, o 10.30 rano - na 1,5 godziny przed startem, udało się pożyczyć radio UKF od Janusza - kapitana i armatora jachtu "Bulis", który zupełnie przypadkowo dowiedział się o naszych kłopotach.
Pamiętając o prognozie pogody, postanowiłem zabezpieczyć jacht na trudne warunki: porządnie założyliśmy pierwszy ref na grota (wzmocniony dodatkowymi reflinkami), daliśmy dodatkowe zabezpieczenia do wszystkich ruchomych elementów przywiązanych do jachtu. Jak potrafiliśmy najlepiej, zaształowaliśmy (zapakowaliśmy) wszystkie ruchomości wewnątrz jachtu. Wzdłuż obu burt poprowadziliśmy na pokładzie, tzw. "lajfliny", które miały ułatwiać bezpieczne poruszanie się po pokładzie.
Kilkanaście minut po godzinie 11 uruchomiłem silnik i w kawalkadzie kilkudziesięciu jachtów ruszyliśmy na linię startu, wyznaczoną na lewo od główki zachodniej portu Świnoujście, na wysokości miejskiej plaży. Widok takiej ilości jachtów manewrujących na żaglach był niesamowity. Na 10 minut przed startem stawiamy żagle, grot z pierwszym refem i fok, wieje już w granicach 5°B. Odstawiam silnik. Na samych żaglach staramy ustawić się, jak najkorzystniej do startu - podobnie jak pozostałe załogi. Pole startowe niebezpiecznie się zagęszcza, na szczęście wszyscy manewrują ostrożnie i nie dochodzi do żadnej kolizji. Przy okazji dowiaduję się, że jest to pierwszy start Mirka w regatach. Ja już uczestniczyłem - przed laty - w regatach morskich z okazji "Dni Morza" w Świnoujściu. Mirek był bardzo ciekaw, jak nam wyjdzie start: - "Poszło gładko i całkiem przyzwoicie. Wyszliśmy poza linię startu na dobrej pozycji, ale nie to było najważniejsze, w końcu te parę sekund, przy długiej trasie nikogo nie zbawi. Niezapomniane wrażenie to widok tylu jachtów kręcących się blisko siebie i nagle, w jednej chwili, robiących zwrot i rozwijających pełne żagle". Sygnał do startu pada punktualnie w południe. Wybieramy żagle, jacht wyraźnie przechyla się na prawą burtę i przyspiesza. Wieje z zachodu. Płyniemy baksztagiem, kurs ok. 020, prosto na południowy cypel Bornholmu. Po chwili orientujemy się, że na pierwszym refie i pełnym foku rozwijamy prędkość 6,5 węzła! Dużo jak na "Ambasadora". Siła wiatru i rozkołys powoli, ale systematycznie wzrasta. Obserwujemy inne jachty. Część z nich idzie bardziej w lewo od nas, część wyraźnie odbija w prawo. Kilka jednostek płynie podobnym kursem. Najszybciej z oczu znika nam jacht Gutkowskiego. Na niektórych jachtach widzimy postawione genakery, niektórzy próbują stawiać spinakery. Powoli tracimy dystans do najszybszych jachtów. Po dwóch godzinach od startu wieje już regularna 6 (B). Oddajmy głos Mirkowi: - " Jazda na całego! Robert "dossał" się do steru i z zaciętą miną prowadził jacht przez kolejnych 8 godzin, bez przerwy. Przy tym wietrze osiągamy bajeczne, jak na "Ambasadora" prędkości, patrzę na GPS i przecieram oczy: 9 węzłów! To oczywiście wartości chwilowe, idziemy baksztagiem i co chwilę popycha nas fala".
Po trzech godzinach dopada nas pierwsza, z kilku burz. W porywach mamy 7°B, do tego intensywny opad gradu wielkości ziaren grochu (po regatach niektóre załogi informowały o gradzie wielkości czereśni i śliwek). Momentalnie cały kokpit zasypany został białymi, lodowymi kulkami. W tym czasie Mirek łapie na wiatromierzu 37,4 węzła, plus nasza prędkość, to już 8°B! Niezła jazda. Na szczęście nie jest zimno i można wytrzymać kilka godzin w kokpicie przy sterze.Przez całe popołudnie obserwujemy rozwijające się na błękitnym niebie przepiękne grzyby cumulonimbusów, oślepiająco białe wysoko u góry i groźnie ciemne na dole. Te po prawej i przed nami podziwiamy; na te po lewej i za rufą spoglądamy z niepokojem. Szybko zakładamy drugi ref na grocie, nieco zwijamy foka. Przechył zmniejsza się, jacht lepiej słucha steru, nie trzeba się już z nim tak szarpać, a prędkość wzrasta do 7,5 - 8 węzłów Woda za rufą wręcz "gotuje się". W tym tempie za 5 do 6 godzin będziemy pod Bornholmem. Trudno w to uwierzyć, zazwyczaj - w normalnych warunkach - pokonanie tej trasy zajmuje "Ambasadorowi" nawet 16 godzin! Faktycznie, już przed 22:00 jesteśmy pod wyspą. W tym momencie popełniamy pierwszy błąd. A może to nie błąd, może górę bierze zmęczenie wynikające z rozkołysu, z nieustannej walki o utrzymanie jachtu na kursie. Podejmujemy decyzję, aby przejść blisko wyspy i odpocząć pod zbawienną osłoną Bornholmu.
Mirek: - " To, że był to błąd widzimy teraz. Wtedy nie myśleliśmy o miejscu na mecie. Przede wszystkim myśleliśmy, żeby choć na chwilę przestało świstać w uszach i żeby może dało się wreszcie zrobić gorącą herbatę". Wyraźnie zmniejsza się rozkołys, łatwiej sterować, ale niestety prędkość spada do 5 węzłów, a później - w miarę jak chowamy się za wyspę - wiatr prawie zdycha i idziemy najwyżej 3,5 węzła. Również Mirek odczuwa ulgę: - "Błogosławiony spokój, napawamy się nim, prawie nie kołysze, jacht jedzie leniwie po wodzie, na czystym niebie mnóstwo gwiazd, po prostu trudno uwierzyć że jeszcze przed chwilą szamotaliśmy się ze sterem".
W oddali na prawo od nas i dalej od wyspy widzimy jachty, które żeglują nieco dłuższą, bardziej okrężną trasą, ale za to wyraźnie szybciej. Tutaj, jak się później okaże, tracimy pierwszą pozycję w grupie jachtów Double KWR. Mirek: - "Mniej więcej o 22:30, będąc pod pokładem przypadkowo słyszę dzwonek mojej komórki. To Grzegorz z pretensjami, że idziemy za blisko wyspy, a przecież tam dalej jest lepszy wiatr! W krótkich "żołnierskich" słowach wyjaśniam, że doskonale o tym wiemy i że właśnie z ulgą od tego "lepszego wiatru" uciekliśmy. Wtedy Grzegorz mówi, że aktualnie zajmujemy drugie miejsce w naszej klasie. Dosłownie opada mi szczęka. Kiedy mówię o tym Robertowi, patrzy na mnie z powątpiewaniem, a i ja nie dowierzam, ale potem budzi się w nas żyłka sportowej rywalizacji - przedtem chcieliśmy tylko dopłynąć do mety, a teraz... ho, ho"!
W pobliżu Bornholmu, na wysokości portu Nexo, mamy kłopot z wyminięciem kutra zajętego połowem. Za każdym razem, po zmianie kursu wydaje nam się, że kuter również zmienia kurs i jest coraz bliżej. Przeżywamy kilkanaście nerwowych minut. Wreszcie, po kolejnym zwrocie rybacy oddalają się i możemy spokojnie żeglować w kierunku Christianso.
Przed północą jesteśmy pod Christianso - wysepka jest znakiem zwrotnym w regatach. Połowa trasy i niecałe 12 godzin żeglugi. Im jesteśmy bliżej, tym bardziej wychodzimy z cienia Bornholmu, tym większa fala. Rośnie również siła wiatru, co zresztą przewidzieli meteorolodzy. Wieje już regularna 8 (B). W porywach wieje 9°B. Mirek łapie na wiatromierzu 39,4 węzła, doliczając naszą prędkość, wieje na pewno powyżej 40 węzłów. - "Na tym odcinku trasy wiatr był chyba najsilniejszy - opowiada Mirek. - Jacht tak silnie ostrzył, że musiałem ciągnąć ster z całej siły, aby wrócił na kurs. Zdecydowaliśmy zwinąć nieco genuę i od tej pory szliśmy na skrawku przedniego żagla i grocie na drugim refie. Zrobiło się spokojniej, ale i prędkość trochę spadła".
Aby bezpiecznie okrążyć wysepkę i nie halsować pod silny zachodni wiatr, "wyjeżdżamy" wysoko na północ. Tracimy cenne mile. Ostatecznie, po zwrocie przez sztag, który kosztował nas dużo wysiłku i wyszedł nam dopiero po trzeciej próbie, około drugiej w nocy, mijamy Christianso. W tym czasie tracimy drugą pozycję w sztafecie. Odtąd, aż do mety, płyniemy na trzecim miejscu i na tej pozycji ostatecznie zakończymy regaty.
Przepłynięcie połowy trasy nie oznaczało końca mordęgi. Kolejne dwie burze łapią nas po drodze. Silny, porywisty wiatr, obfity opad deszczu, rozkołys nie pozwalają na chwilę odpoczynku. Mimo, że mamy na sobie ciężkie oceaniczne sztormiaki, narasta uczucie dyskomfortu. Wilgoć wdziera się pod ubranie. Marzniemy. Udaje nam się jedynie zjeść po czekoladowym batonie. Wyraźnie pogarsza się widoczność, płyniemy na przyrządy nawigacyjne. Dopiero, gdy powtórnie schowamy się za Bornholmem, udaje się zagrzać wodę na herbatę i zrobić kilka kanapek. W jachcie panuje bałagan. Pootwierały się niektóre z szafek, a ich zawartość wyściela podłogę. Największym problemem jest, że nie wytrzymało również zamknięcie lodówki i cała jej zawartość w ułamku sekundy ląduje na podłodze. W tym pojemnik z jajkami, które ostatecznie wpadają do kałuży wody z zęzy, która przy przechyłach zalewa gretingi. Pojemnik jest tekturowy i momentalnie rozmaka, jaja się z niego wysypują i zaczynają wesoło turlać po podłodze. Prawdziwy cud, tylko jedno rozbija się! W telepiącym się i rzucanym przez fale na wszystkie strony jachcie, nie jest łatwo znaleźć dobre miejsce do przechowania surowych jajek nie mając specjalnego pojemnika. Po krótkim namyśle Mirek wpada na świetny pomysł. Najlepszym miejscem do złożenia pozbieranych z podłogi jajek okazuje się kosz na śmieci. Jajka umieszczone w śmietniku dojechały bezpiecznie do Świnoujścia i tam zostały przez nas ze smakiem zjedzone. W zęzie przelewa (i wylewa) się woda. Jedyna sprawna pompka zainstalowana jest na zewnątrz, na rufie, obok rumpla. Takie usytuowanie uniemożliwia wypompowanie wody w trudnych warunkach. Nad ranem dopada nas zmęczenie, próby odpoczynku wewnątrz rozszalałego jachtu dają mizerny skutek, a jeszcze ten zapach z zęzy! Ja odczuwam narastające symptomy choroby morskiej: zawroty głowy, zimny pot na plecach, nudności, mrowienie w dłoniach. Jak długo jestem na pokładzie, jakoś się trzymam. Ale wystarczy, że tylko zejdę pod pokład, a zawartość żołądka podchodzi do gardła. W końcu nie wytrzymuję Mirek czuje się zdecydowanie lepiej. Tylko bladość na twarzy świadczy o zmęczeniu. Pijemy napoje energetyczne. Na trawersie, w odległości poniżej 2 mil mijamy Svaneke. Urokliwy porcik kusi i zaprasza. Myślę o gorącym prysznicu. Przez cały czas mocno wieje. Po wyjściu zza Bornholmu, w drodze powrotnej, na skutek kilkunastu godzin silnego wiatru z zachodu, wypiętrza się wysoka - 4 metrowa fala. Jachtem przeraźliwie rzuca, rumpel wyrywa się z rąk. - "Po drzemce w koi wstałem, aby zmienić Roberta przy sterze. Jeszcze trochę rozespany, ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie jestem w stanie się ubrać, tak bardzo rzucało mną na wszystkie strony. Nawet żartem krzyknąłem do Roberta, żeby jechał ostrożniej i omijał co większe dziury. Kiedy jednak wyszedłem na pokład, ochota do żartów mi przeszła. Takiego Bałtyku jeszcze nie widziałem. Fale jak góry po horyzont, jacht to wynosi się wysoko do góry, to znów zanurza w głębokie wąwozy między wysokimi ścianami wody. Przeraźliwy, ale jednocześnie fascynujący widok rozszalałego morza". Ja natomiast, po jednym z kolejnych szarpnięć odczuwam piekący bój w karku, w miejscu, gdzie przed dwoma laty miałem zabieg chirurgiczny i pozostała kilkucentymetrowa blizna. Już po rejsie, w związku z utrzymującym się uczuciem pieczenia w tym miejscu i powstałym dziwnym wgłębieniem, konsultuję się z lekarzem, który stwierdza podskórne rozerwanie rany. Jak stwierdza, nic tu po nim, rana na nowo musi się pozrastać. Jako przyczynę podaje długotrwały wysiłek i nadmierne naprężenia mięśni w tej części pleców. Dobrze, że nie wie w jakich okolicznościach doszło do opisanej sytuacji.
Wiele szafek otwiera się, a ich zawartość ląduje ponownie na podłodze. Nie jesteśmy w stanie nic zaradzić. Na ile potrafimy, zabezpieczamy jedzenie i wyposażenie nawigacyjne przed uszkodzeniem. Dalej "jedziemy" na suchym prowiancie. Ze zmęczenia mam zwidy, wydaje mi się, że wokół jachtu krąży motorówka! W środę - 14 sierpnia 2013 r., około godziny 22:00 wychodzimy na polski brzeg, na wysokości Międzywodzia. Kilka stopni w prawo i udałoby się nam jednym halsem wyjść wprost na główki Świnoujścia, czyli na metę. Niestety "Ambasador" jest jachtem krótkim, szerokim, dość pękatym, z wysoką wolną burtą. Nie da się nim żeglować ostro na wiatr, zwłaszcza na zarefowanym grocie i pod wysokie fale. Gdy tuż po rejsie analizowaliśmy nasz kurs, Mirek doszedł do słusznego wniosku, że zlekceważenie tego kilkustopniowego odchylenia od kursu, to był nasz drugi najpoważniejszy błąd: - "Więcej żagla, rozrefowanie grota i trochę mocniej wypuszczona genua, z pewnością pozwoliłyby żeglować ostrzej do wiatru". Z drugiej strony - przynajmniej w początkowej fazie - zaraz po wyjściu zza Bornholmu, wiatr był na tyle silny, fala na tyle wybudowana, a my na tyle zmęczeni, że nie zachęcało to do pracy przy żaglach.
Ogarnia nas bezsilność. Widzimy latarnię Świnoujście, nawet światła na główkach portu. Meta tuż, a my musimy zrobić zwrot i odjechać w morze. - "Nie możemy użyć silnika, jak to zazwyczaj robi się w takich sytuacjach - stwierdza ze zdziwieniem Mirek - no tak, to przecież regaty". Tym drobnym szczegółem różnią się zawody od zwyczajnego, klubowego pływania, w tzw. rejsach "szkoleniowo - turystycznych" - jak to się wpisuje zazwyczaj w dziennikach jachtowych. Normalnie, będąc pod portem i mając niekorzystny wiatr, odpala się "katarynę" i pruje prosto w główki. Przez chwilę wydawało nam się, że do pierwszej, drugiej godziny w nocy jednak dojdziemy do Świnoujścia. Niestety hals w morze jest bardzo niekorzystny. Zamiast płynąć na zachód, ciągnie nas dokładnie na północ. Steruję na gwiazdę Polarną. Księżyc chowa się za chmury. Jest ciemno. Na szczycie masztu "pali się" nasza sektorówka. W oddali widzimy nieliczne światła. Domyślam się, że są to inne jachty uczestniczące w regatach - przesuwają się, tak jak i my, w kierunku Świnoujścia. Mamy informacje z brzegu, że oba jachty, które nas wyprzedziły pod Bornholmem, są już na mecie, a czwarta - goniąca nas załoga - dopiero mija wyspę i raczej nie ma szans nas wyprzedzić. Ścigamy się jedynie z czasem, o jak najlepszy wynik. Ostatecznie wyhalsowanie na metę zajmuje nam całą noc. Przyczyna jest prozaiczna. Nad ranem - w czwartek, wiatr wyraźnie słabnie i odkręca na południe. Za nami widzimy trzy jachty, dwa z nich kierują się w stronę wejścia do portu. W końcu udaje nam się przeciąć linię mety. Wcześniej rozwinęliśmy całkowicie grota, a przed samym wejściem do Świnoujścia wypuściliśmy do końca genuę. Regaty kończymy z fasonem na pełnych żaglach. Następne jachty będą mieć jeszcze gorzej. Do południa wiatr całkiem "siada" i skutecznie spowalnia ich powrót do portu. Zgodnie z instrukcją, Mirek zgłasza się na kanale 77 i potwierdza przejście mety. Przed wejściem do basenu jachtowego, musimy jeszcze "przebić się" przez liczną grupę jachtów wychodzących z portu na start do regat Unity Line. Niektóre z nich mijają nas o "włos". Pozdrawiamy się nawzajem.
W porcie dowiadujemy się, że przyszliśmy jako trzeci jacht w kategorii Double KWR, jednocześnie uzyskujemy potwierdzenie, że na trasie jest jeszcze tylko jeden jacht z naszej grupy - pozostałe siedem wycofało się! Miłą wiadomością jest informacja, że poznany przed regatami nasz bezpośredni sąsiad z pomostu, któremu pożyczaliśmy narzędzia do naprawy achtersztagu, kpt. Piotr Falk na s/y BLUESinA zdobył Puchar Poloneza. Jesteśmy tak zmęczeni, że aż nie chce nam się spać, mimo tego, że na nogach jesteśmy od ponad 50 godzin. Emocje i wrażenia nie pozwalają zasnąć i odpocząć w dzień. Zaraz po zacumowaniu, przebraniu się w suche rzeczy i wyciąganiu wszystkich mokrych gratów na pokład, idziemy z Mirkiem kupić żetony do kąpieli.- "W drodze powrotnej na jacht zahaczamy o portowy sklepik spożywczy, gdzie kupujemy kawałek pysznego świeżo uwędzonego halibuta i po małym piwie. Świeżutkie chrupiące bułeczki miła pani dołożyła nam gratis. Do tej pory mam w pamięci smak tego pierwszego, nieplanowanego posiłku na lądzie!" Dopiero wieczorem "padamy". W piątek sprzątamy dokładnie jacht, część kolegów odpływa. Muszą na czas oddać jachty. Wszyscy umawiamy się na sobotni wieczór w Szczecinie Dąbiu, na uroczystość wręczenia nagród. My musimy nasz klubowy jacht odstawić do Trzebieży i przekazać następnej załodze.
***
Uczciwie mówiąc, na regaty jechaliśmy z nastawieniem, że chcemy wziąć jedynie udział w tej historycznej imprezie. Bezpiecznie "zaliczyć" trasę regat i szczęśliwie wrócić do portu. Wyszło inaczej. Zdobywamy III miejsce w klasie Double KWR i to na jachcie turystycznym, jakim jest nasz klubowy "Ambasador"! Ale dopiero po powrocie do Legnicy, po spotkaniu z kolegami, w pełni dotarło do nas, czego dokonaliśmy. A ja - zaraz po powrocie do domu - pobiegłem do biblioteczki, by odszukać małą książeczkę pt.: "13° w skali Beauforta" szczecińskiego dziennikarza i pisarza Zbigniewa Kosiorowskiego, w której po raz pierwszy czytałem o rywalizacji Kuby Jaworskiego z Jurkiem Siudym w regatach "Poloneza", w latach siedemdziesiątych poprzedniego stulecia.
Na koniec podziękowania. Dziękujemy organizatorom regat, a w szczególności osobiście Krzysztofowi Krygierowi za możliwość startu w regatach i wzorową ich organizację. Zarządowi naszego klubu bardzo dziękujemy za zaufanie i powierzenie jachtu na czas regat w nasze ręce. Wszystkim koleżankom i kolegom - członkom Jacht Klubu PTTK O/Huta Miedzi "Legnica" - dziękujemy za doping i słowa otuchy!
Robert Grodecki, Mirek Skoczek - załoga s/y Ambasadora POL 3192
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
- Ambasadorem po złote runo, czyli jak zdobyliśmy III miejsce na Baltic Single & Double Handed Polonez Cup Race 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach