Z Oslofjordu do Stepnicy
27 lipca - 10 sierpnia 2019
Autor: Mirek Skoczek
Etap II
Z Oslofjordu do Stepnicy
Nasza część rejsu zaczęła się dla mnie w sobotę 27 lipca bardzo wcześnie, bo wyjazd ustaliliśmy na 4.15 rano. Z zapakowaniem do samochodu nie było żadnych problemów bo każdy z nas miał tylko jedną dużą torbę i mały bagaż podręczny. Dzięki nowej S3 droga na lotnisko w Goleniowie przebiegła gładko, mieliśmy jeszcze sporo czasu aby spokojnie zaparkować samochód i zaczekać na odprawę bagażową. Lotnisko w Goleniowie jest nowoczesne, ale bardzo kameralne; w ciągu dnia odlatują z niego raptem cztery samoloty. Nasz przyleciał o czasie zatem bez opóźnień znaleźliśmy się na pokładzie a następnie w powietrzu. Lot do Oslo Torp trwał niewiele ponad godzinę, za to jako że pogoda była bezchmurna mogliśmy podziwiać z góry całą naszą powrotną dwutygodniową trasę.
Na lotnisku Torp po odebraniu bagażu skierowaliśmy się do budynku w którym znajdowały się biura wynajmu samochodów. Odnalazłem okienko wypożyczalni Sixt w której mieliśmy rezerwację i po krótkich formalnościach miły pan przekazał mi kluczyki do samochodu. Samochodem tym okazała się nowoczesna i doskonale wyposażona Kia Optima kombi w wersji hybrydowej z automatyczną skrzynią biegów. Dobre kilka minut trwało rozeznanie co jest gdzie i jak się uruchamia silnik, ustawia fotele, rusza, parkuje itp. Na początku miałem trochę problem z lewą nogą która odruchowo szła do nieistniejącego sprzęgła ale po kilku minutach wszystko było opanowane i okazało się że auto prowadzi się znakomicie. W Norwegii dopuszczalna prędkość na drodze poza terenem zabudowanym to 80 km/h ale my poruszaliśmy się bocznymi drogami i przez miejscowości więc przeważnie jechaliśmy 50 - 60 km/h. Nie przeszkadzało nam to; nigdzie się nie spieszyliśmy a za to mogliśmy łatwiej podziwiać widoki dookoła. Chcąc wykorzystać wolny czas nie pojechaliśmy prosto do Horten gdzie była ustalona wymiana załogi ale zahaczyliśmy o Sandefjord, miasteczko położone blisko lotniska. Na chwilę zostawiliśmy auto na ulicznym parkingu i zrobiliśmy rundę zapoznawczą. Jak to u Norwegów - wszędzie schludnie, czysto, prosta architektura. Na jednym końcu ulicy ładna fontanna z rzeźbami, na drugim mały ryneczek.
W marinie Horten zameldowaliśmy się około 14, poprzednia załoga już na nas czekała, jacht był wysprzątany i przygotowany na przejęcie. Dopełniliśmy formalności, sprawdziliśmy silnik i żagle, chwilę pogadaliśmy, zrobiłem Robertowi przeszkolenie z obsługi samochodu, zapakowali bagaże, ostatnie pamiątkowe zdjęcie i już ich nie było. Wieczorem z ulgą odebrałem SMS-a od Roberta że dotarli bez problemu na lotnisko i zdali samochód bez żadnych uszkodzeń.
My tymczasem rozgościliśmy się na jachcie i każdy zajął swoją koję, potem szybkie zakupy, obiad i niespodziewanie zrobił się wieczór. Jako że i tak w planie mieliśmy stać do jutro szybko zorganizowaliśmy wieczorek zapoznawczy który przeciągnął się długo w noc.
Następnego dnia po śniadaniu sklarowaliśmy jacht i zaczęliśmy realizować plan rejsu. Plan był taki że najpierw przepłyniemy na drugą stronę Oslofjordu a potem zaczniemy spadać w dół wzdłuż szwedzkiego wybrzeża zwiedzając przy okazji małe porciki położone w szkierach. Pierwsze dni były więc niemal mazurskie, przeloty po 20 - 25 mil czyli 5 - 6 godzin żeglugi dziennie. Pogoda śródziemnomorska, mnóstwo słońca i odrobina wiatru która akurat pozwalała troszkę pojechać na żaglach.
Pierwszy port po Horten to Frederikstad, jeszcze Norwegia. Do mariny którą wybraliśmy wchodziło się stosunkowo długim, wąskim kanałem wśród skał. Po zacumowaniu okazało się że marina jest wyłącznie rezydencka i nie ma żadnych miejsc gościnnych. Marina gościnna znajdowała się kilkaset metrów dalej, szkopuł w tym że po drodze znajdował się niski most. Aby dostać się do niej od drugiej strony trzeba by opłynąć całą wyspę Krakeroy, dobre 20 mil. W rozmowie z grupą rezydentów siedzących przy piwku w barze na nabrzeżu udało nam się wynegocjować bezpłatny postój longside przy samej knajpce w miejscu między stacją benzynową a wypłyceniem oznaczonym czerwonymi bojkami, plusem było kilka kroków do toalet z których też mogliśmy korzystać. Nie było pryszniców no ale nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza za darmo. Norwedzy przychodzili oglądać Ambasadora i polską flagę i dziwili się jak dotarliśmy aż tak daleko. Zrobiliśmy wycieczkę po miasteczku i zjedliśmy norweskie lody (smakowały jak każde inne). Na placu pod ratuszem był wystawiony słupek z drogowskazami do miast partnerskich, okazuje się że wśród nich jest też Słupsk.
Nieco gorzej było następnego dnia, kiedy odchodziliśmy. Jako że miejsca było niewiele - z jednej strony pomost stacji paliw, z drugiej wypłycenie - zastosowaliśmy odejście na szpringu rufowym. Jacht ładnie się obrócił dziobem na wolną wodę, ale potem stanął. Okazało się że przy tym obrocie lekko przesunęliśmy się w stronę wypłycenia i kil ugrzązł w przydennym mule. Na szczęście mimo stosunkowo wczesnej pory w knajpce było już kilka osób. Szybko zorientowali się w naszych kłopotach, zrobił się ruch, rzuciliśmy cumy z dziobu i rufy i silne dłonie w mig pociągnęły jacht w bok, w stronę pomostu, na głębszą wodę. Podziękowaliśmy pięknie za pomoc i już bez dalszych przeszkód opuściliśmy Frederikstad.
Jako że wiatru praktycznie nie było, zatrzymaliśmy jacht i oddaliśmy się błogiemu lenistwu a kolega Wiesiek rozwinął wędkę i łowił makrele. W ciągu pół godziny udało mu się złowić zero sztuk, po czym odpaliliśmy silnik i popłynęliśmy dalej. Pojawił się wiaterek i szybko wzmógł się do ładnej trójeczki z fordewindu. Nawet nie trzeba było załogi specjalnie przekonywać, przygotowaliśmy wszystko i sprawnie postawiliśmy spinakera. Ciągnął nas ładnie prawie trzy godziny. Potem już na silniku po sześciu i pół godzinie żeglugi zawinęliśmy do mariny Korshamn na wyspie Koster. Właściwie to Koster to dwie wyspy, północna Nordkoster i południowa Sydkoster. Marina znajduje się na wyspie południowej która jest nieco większa. A w marinie - tłok. Wszystkie miejsca przy Y-bomach zajęte, jedyna szansa to dokleić się do kogoś w tratwie. Tratew było kilka ale wszystkie miały już po minimum trzy jachty, tylko jedna dwa. Zdecydowaliśmy się więc na tę najmniejszą i przybiliśmy burtą do drewnianego oldtimera prowadzonego przez sympatyczną Szwedkę razem z którą były chyba jeszcze dwie dziewczyny. Zaczynało się rozwiewać i na następny dzień prognozowany był silny wiatr więc zdecydowaliśmy się zostać jeden dzień na Koster aby go przeczekać. Ocumowaliśmy się porządnie do lądu, po czym zrobiliśmy rundkę po wyspie, na której ciekawostką był kompletny brak samochodów, za to mnóstwo trójkołowych motorowerków z małą skrzynią ładunkową z przodu. Wieczorem do naszej tratwy przybił czwarty jacht, norweski z trzyosobową rodziną na pokładzie.
Następnego dnia rano okazało się że zarówno sąsiedni oldtimer jak i jacht zacumowany przy brzegu chcą odejść z naszej tratwy. Zwykle w takiej sytuacji tratwę rozcumowuje się, jachty się rozpływają i ci co odchodzą odchodzą a zostający spływają do brzegu i cumują ponownie. W tym przypadku załogi z jachtów odchodzących upierały się aby zrobić to inaczej: my z Norwegami odsuniemy się lekko, a potem najpierw jacht Szwedki a następnie przybrzeżny wysuną się do tyłu a my po prostu przyciągniemy się do brzegu na cumach. Nie do końca mi się to podobało bo wiało już na dobre i wiatr był dopychający ale uznałem że Szwedzi jako doświadczeni miejscowi żeglarze wiedzą lepiej.
Manewr zaczął się tak jak planowano: odepchnęliśmy się od Szwedki, a ona sprawnie wysunęła jacht z tratwy. Sama! Wyglądało jakby jej koleżanki nie brały udziału w manewrach albo nie było ich w ogóle na łodzi. Zająłem się przyciąganiem Ambasadora do brzegowego jachtu kiedy kątem oka zauważyłem oldtimera pędzącego całą naprzód dziobem w następną tratwę za nami. No dobra, cała naprzód to może za dużo powiedziane ale moim zdaniem rozpędził się do dobrych 2.5 - 3 węzłów. Szwedka biegła ze śródokręcia do steru krzycząc głośno 'Sorry!' ale nic już nie można było zrobić. Zewnętrzny jacht z sąsiedniej tratwy został staranowany i dobrze, że dziób oldtimera trafił w metalową listwę odbojową, skończyło się tylko na głębokim wgnieceniu. Gdyby uderzył w burtę, byłaby spora dziura. Po krótkim zamieszaniu Szwedka zacumowała przy uszkodzonym jachcie i zaczęły się procedury spisywania szkody. Później Norweg mówił mi że jakaś lina z oldtimera zaplątała się w jego jacht i Szwedka zostawiła ster i silnik na biegu naprzód i pobiegła ją rozplątać. No i nie zdążyła, a przy okazji zrobiła sobie krzywdę w prawą rękę bo później widziałem ją obandażowaną i na temblaku. Niewątpliwie bardzo doświadczona i sprawna żeglarka, jednak przeceniła swoje siły decydując się na samotne wyjście z tratwy w trudnej sytuacji silnego wiatru. Trzeba przyznać że miała też twardy charakter bo pomimo kontuzji dłoni po załatwieniu formalności ubezpieczeniowych po prostu odpłynęła.
Tymczasem nas z Norwegami wiatr dalej dociskał do jachtu brzegowego który pomimo wielu usiłowań nie był w stanie wysunąć się na wolną wodę, bo sąsiednia tratwa powiększyła się o oldtimera i miejsca było dużo mniej. Dookoła nas zrobiło się zamieszanie, zbiegli się ludzie z sąsiednich jachtów, każdy miał swoją dobrą radę a każda była inna i sprzeczna z poprzednią. Koniec końców podaliśmy cumy na poprzedzającą nas tratwę i stamtąd odciągnięto nas od Szwedów którzy w końcu mając dużo miejsca odeszli bez problemu. Potem jeszcze tylko my przycumowaliśmy do brzegu i już po 45 minutach manewrów portowych byliśmy wolni. Ja byłem cały mokry od potu.
Następnego dnia to my musieliśmy odcumować z tratwy. Poprosiłem Norwegów którzy chcieli zostać jeszcze dzień o odejście na chwilę aby dać nam pole manewru. Na wszystkich sąsiednich jachtach pojawili się ludzie z gotowymi odbijaczami i bosakami na wypadek powtórki wczorajszych wydarzeń, lecz my zrobiliśmy wzorowe odejście na szpringu dziobowym i oddaliliśmy się dostojnie żegnani brawami (no dobra, z tymi brawami to zmyśliłem).
Kolejne dni to bujanie się wśród szkierów z krótkimi dziennymi przelotami. Piękne krajobrazy, skaliste wyspy w większości bezludne, jeśli zabudowania to typowe skandynawskie schludne domki, małe przytulne porciki wśród skał. Choć zdarzały się miejscowości typowo letniskowe, a nawet coś w rodzaju świnoujskiej promenady z barami, restauracjami i innymi letnimi atrakcjami. Odwiedziliśmy kolejno Kungshamn, Angeviken oraz Ockero. Szczególnie urzekło mnie Angeviken ukryte wśród szkierów z wysokimi skalistymi brzegami porośniętymi dzikim wrzosem i jarzębiną z których rozciągał się wspaniały widok na port i z drugiej strony na malutką wioskę.
Ockero było naszym ostatnim szwedzkim portem. Kończył się pierwszy tydzień rejsu i trzeba już było pospieszać w kierunku domu. Zrobiliśmy nasz pierwszy nocny przelot w tym rejsie, cumując w duńskim Helsingorze. Niestety słabe warunki wiatrowe zmusiły nas do silnikowania prawie 24 godziny. W Helsingorze podstawowa atrakcja to imponujący zamek Kronborg usytuowany na brzegu tuż przy marinie, w zamku tym Szekspir usytuował akcję Hamleta. Do zamku nie weszliśmy, ale zrobiliśmy rundę dookoła i obowiązkowe pamiątkowe zdjęcia.
Następnego dnia pojechaliśmy (znów na silniku niestety) do Kopenhagi. Marina, choć wielka, była mocno zatłoczona ale udało nam się znaleźć miejsce rezydenckie z zieloną tabliczką i datą gwarantującą postój do następnego dnia. Jako że było jeszcze wczesne popołudnie szybko zjedliśmy obiad i udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Zaliczyliśmy punkt obowiązkowy, czyli pomnik syrenki przy którym stale kłębią się tłumy turystów, następnie spacerem przeszliśmy do centrum. W powrotnej drodze zrobiliśmy zakupy w Netto jako że znów czekał nas nocny przelot. Kolejnym portem miało być Sassnitz, już w Niemczech.
Wyruszyliśmy z Kopenhagi następnego dnia po śniadaniu i znów niestety wiatr nie dopisywał mimo wcześniejszych korzystnych prognoz. Trochę szliśmy na żaglach ale praktycznie wciąż trzeba było się wspomagać silnikiem. Noc minęła spokojnie choć nad ranem na horyzoncie przed nami przeszła chmura burzowa i sporo się błyskało. Po zacumowaniu w Sassnitz Leszek sprawdził prognozy i okazało się że ten dzień jeszcze będzie spokojny, ale wieczów i kolejne dni mają być burzowe. Zdecydowaliśmy zatem jak najszybciej przemieścić się do Świnoujścia aby zdążyć przed burzami. Szybko zjedliśmy śniadanie i jeszcze skok do najbliższego sklepu spożywczego po chleb, masło i jakieś soki i już nas w Sassnitz nie było.
Początkowo niewiele wskazywało na załamanie pogody: niebo błękitne, wiatru zero, ciepło i słonecznie. Z czasem jednak z wody zaczęła się podnosić mgiełka, zaś na wysokości Greifswalder Oie było już sporo chmur. Zerwał się też lekki wiaterek, choć zamiast wiać z zachodu jak prognozy przewidywały, wiał sobie rześko ze wschodu. Dzięki temu do silnika można było dołożyć genuę co razem dawało nam prędkość około 5 węzłów. W miarę zbliżania się do Świnoujścia coraz częściej oglądaliśmy się za siebie, bo niebo zaczęło tam niepokojąco ciemnieć. Cały czas liczyliśmy że uda się zdążyć do portu przed deszczem, ale kiedy byliśmy na wysokości Herringsdorfu chmura była już doskonale wykształcona i widać było że możemy nie zdążyć więc wszyscy przebrali się w sztormiaki. Pędziliśmy co sił naprzód, a za nami chmura połykała kolejne połacie lądu i wody. Dosłownie znikały w strugach deszczu. Na wysokości Ahlbecku w chmurze uwidocznił się złowróżbny wał szkwałowy - znak że spokojnie to raczej ona nie przejdzie. Dodaliśmy trochę obrotów silnikowi ale żagiel trzeba było zwinąć - raz że wschodni wiatr praktycznie ucichł a dwa że w takich okolicznościach lepiej nie mieć ani kawałka żagla. Do brzegu mieliśmy jeszcze 3 mile kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Po naszej prawej wisiała biała kurtyna i zbliżała się w zastraszającym tempie. Dwa kable przed główkami portu ustał wszelki wiatr, zapadła nienaturalna cisza. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ściana wody zalała nas i momentalnie byłem przemoczony do suchej nitki pomimo sztormiaka. Widoczność spadła do 50 metrów, przestałem widzieć brzeg, główki portu, stawę Młyny, jakiekolwiek światła, nic. Leszek z dołu kierował mnie na przyrządy. Wtedy uderzył wiatr. Ale nie był to zwykły wiatr, to był huraganowy poryw który w sekundę wzmógł się od zera do 12B i więcej i przetoczył się przez jacht jak walec drogowy. Pomimo gołego masztu jacht przechylił się ciężko na bok i trzeba było się mocno trzymać aby nie wypaść. Przez moment ogarnęła mnie panika: jeśli tak się utrzyma jeszcze chwilę to jacht się wywróci albo przechyli na tyle mocno że wypadniemy za burtę (wstyd się przyznać ale nie mieliśmy zapiętych szelek asekuracyjnych). Po mniej więcej 5 - 10 sekundach - trudno dokładnie liczyć w takiej chwili - wiatr osłabł do normalnej sztormowej siły i jacht wrócił do poziomu. Odetchnąłem, a zaraz potem znów mnie zatkało: po zawietrznej kręciła się żwawo niewielka trąba powietrzna! To ona tak nas przewalcowała, przeszła centralnie przez śródokręcie. Widać było jak powietrze aż drży w porywach huraganowego wiatru. Niestety nie mogłem długo podziwiać tego widoku bo deszcz nadal padał tak że nic nie widziałem a wiatr był wciąż na tyle silny że jacht pod samym silnikiem nie mógł utrzymać kursu. Zaczęliśmy się obawiać wpadnięcia na falochron albo stanięcia na mieliźnie. Wchodzący za nami statek pilotowy Pilot 63 widząc nasze kłopoty objechał nas od prawej i stanął obok udzielając asysty. Trochę odetchnąłem. Wiatr osłabł, dziób zaczął iść tam gdzie kazał ster. Zrobiło się jaśniej. Pilot 63 ruszył powoli wskazując nam drogę, potoczyliśmy się za nim. Kiedy wchodziliśmy do Basenu Północnego było już cicho, deszcz ustał a niedługo zza chmury wyjrzało słońce. Zacumowaliśmy, przebraliśmy ciuchy i przez resztę wieczoru dochodziliśmy do siebie. Ja zadzwoniłem do stacji pilotów i dowiedziałem się że Pilot 63 stoi przy nabrzeżu dosłownie 200 metrów od nas. Poszliśmy mu podziękować osobiście.
Kolejnego dnia zdecydowaliśmy zostać cały dzień w Świnoujściu i zrobić sobie wycieczkę rowerową po wyspie Uznam. Rowery wypożyczyliśmy przy promenadzie i pojechaliśmy najpierw ścieżką wzdłuż wybrzeża do Ahlbecku i Herringsdorfu, tam krótka przerwa na lody a potem w głąb wyspy urokliwymi ścieżkami w buczynie przez Garz do Kamminke. W Kamminke wzmocniliśmy nadwątlone siły bułką ze śledziem i kuflem Warsteinera i wróciliśmy do Świnoujścia.
W piątek ruszyliśmy przez Kanał Piastowski i Zalew Szczeciński do Stepnicy. Jako że znów wiało w porywach nic, i to jeszcze prosto w twarz, musieliśmy użyć silnika. Po drodze przejechaliśmy przez Trzebież aby obejrzeć odbudowaną marinę. Nie zatrzymywaliśmy się ale z zewnątrz wszystko wyglądało jak trzeba: pomosty, Y-bomy, słupki z prądem na kei, jak w prawdziwej marinie. Jachtów nie za dużo.
W Stepnicy zacumowaliśmy na miejscu przydzielonym Ambasadorowi (była nawet czerwona tabliczka z nazwą, miło) i poszliśmy na pysznego smażonego okonia do smażalni przy przystani rybackiej. Potem jeszcze wieczór kapitański i praktycznie koniec rejsu. W sobotę po śniadaniu reszta załogi zabrała się za pakowanie i sprzątanie jachtu a ja udałem się na busa do Goleniowa aby stamtąd taksówką dostać się na lotniskowy parking. Samochód po dwóch tygodniach stał jak go zostawiłem, silnik odpalił od pierwszego dotknięcia. Wróciłem do Stepnicy po chłopaków, pamiątkowe zdjęcie pod banderkami, zamknięcie jachtu, klucz do bosmanatu... i to już koniec opowieści.
W całym rejsie przepłynęliśmy 464 Mm w łącznym czasie 105,5 godziny, z tego 28,5 godziny na żaglach a 77 godzin na silniku.
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
- Z Oslofjordu do Stepnicy
- Do Oslo zobaczyć Kon-Tiki i Frama
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach