Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
14 - 28 lipca 2012r.
Autor: Relacja Mirka Skoczka
Tytułem wstępu, czyli jak to się wszystko zaczęło.
Półtora roku temu, wczesną wiosną 2011 roku rozpocząłem kurs sternika jachtowego organizowany przez KŻ Posejdon. W trakcie kursu okazało się że działa tam grupa fajnych ludzi więc i ja zdecydowałem do klubu dołączyć. Po roku członkostwa nabyłem już pełne prawa klubowe i postanowiłem skorzystać z możliwości czarteru "Ambasadora". Robert Grodecki był moim instruktorem na kursie i zawsze dobrze nam się rozmawiało. Opowiadał więc Robert na sesji manewrowej w maju 2011 o planowanym wtedy etapowym rejsie na Morze Północne, a później, jesienią, czytałem relacje z tego rejsu. Już wtedy, pod koniec 2011 roku wspominał mi o ciekawych planach na sezon 2012. Sam najlepiej chyba to wyjaśni, oddaję więc mu głos:
Dlaczego Szwecja? Skąd pomysł na taki kierunek rejsu Ambasadorem? Wszystko zaczęło się od koncepcji wyprawy na Zatokę Botnicką. Udana ubiegłoroczna wyprawa na Morze Północne zainspirowała grono kilku osób w klubie do dyskusji o planach na kolejny sezon. Tamten rejs podzielony był na trzy etapy, w których wzięło udział w sumie 15 osób. Najdalej na zachód udało się dotrzeć do Amsterdamu. Organizacja tego rejsu udowodniła, że takie wyprawy są możliwe w naszym klubie. I nie jesteśmy skazani na pływanie wyłącznie wokół Rugii czy Bornholmu. Warunkiem jest wybór ciekawego akwenu i zebranie kilku załóg, które dokonywałyby wymiany w wybranych portach. Padł pomysł Zatoki Botnickiej! Bo daleko! Bo Ambasador nigdy tam nie był! Bo jest tam wspaniała, nieskażona cywilizacją przyroda! Bo zaczynając w Sztokholmie, można alternatywnie popłynąć na Zatokę Fińską z Tallinem, Sankt Petersburgiem i Helsinkami! Bo po drodze są wyspy Alandzkie! Bo z Polski stosunkowo łatwo jest się dostać do Szwecji promem, czy to ze Świnoujścia, czy też z Gdyni! Pomysł spotkał się z zainteresowaniem, które niestety nie przekształciło się na wiosnę w konkretne decyzje. Ostatecznie na "placu boju" pozostały dwie załogi. Tym samym pomysł na rejs po wodach Zatoki Botnickiej niestety okazał się nie do zrealizowania. Akwen ten jest na tyle odległy, że potrzeba więcej załóg, co najmniej trzy. Pierwsza, by w rejsie z Trzebieży doprowadzić jacht do np. Nynashamn k. Sztokholmu. Kolejna dociera tam promem z Gdyni i ma dwa tygodnie na pływanie po zatoce, zaś trzecia wraca do Polski. Nie poddaliśmy się jednak - nawet dwie załogi dają możliwość zrobienia ciekawej trasy, jest dużo więcej możliwości niż rejs w pojedynkę. Pierwsza załoga stara się jacht zaprowadzić jak najdalej na północ, a druga ma za zadanie sprowadzić jacht do kraju. Po drodze jest Bornholm, Olandia, Gotlandia, porty Szwecji kontynentalnej, wyspy szkierowe archipelagu sztokholmskiego, czyli trasa bardzo atrakcyjna turystycznie i wymagająca żeglarsko! Wspólnie więc z Mirkiem Skoczkiem postanowiliśmy zrealizować chociaż w części nasz wcześniejszy pomysł. Zadaniem Mirka i kolegów było popłynięcie jak najdalej na północ, najlepiej do Sztokholmu. Moim zadaniem pozostało doprowadzenie Ambasadora do Trzebieży. Wymiana załóg miała być załatwiona w oparciu o samochód Mirka i rejs wahadłowy promem.
Było trochę zachodu ze zorganizowaniem wszystkiego tak aby wszyskim pasowało. Rozważaliśmy koncepcje dojazdu promem z Gdyni do Nynashamn albo ze Świnoujścia do Ystad i dojazd z Ystad do Sztokholmu samochodem. Ostatecznie, tak ze względu na koszty, jak i wygodę zwyciężyła ta ostatnia. Wszystkie terminy udało się jakoś dograć i zarezerwować bilety na prom. I tak przypadło mi w udziale poprowadzenie pierwszego etapu - do Sztokholmu. I tutaj zaczyna się moja relacja...
Sobota 14 lipca 2012. Wieczór.
Stoimy w Świnoujściu. Pada. Prognoza na najbliższe godziny: ostrzeżenie przed silnym wiatrem.
Kupiliśmy kawałek folii w ogrodniczym, Wiesiek rozpiął prowizoryczny tent. Kokpit wysechł -
sukces. Nie leci nam woda do zejściówki. Grzegorz siedzi i w ramach ogólnego entuzjazmu czyści i
smaruje śrubokręty i kombinerki ze skrzynki narzędziowej.
Popijamy cytrynówkę, Leszek zagrał bluesa Koryckiego że ciarki po plecach przechodzą,
rozgrzewamy się, stukamy do taktu.
Mówię, że chcę napisć relację z rejsu, bo Robert na pewno będzie mnie o to gnębił. Wszyscy
akceptują. Zaczynam więc ab ovo. Pytam: dlaczego pływacie?
Motywacja.
Odpowiedź: najpierw długa chwila ciszy. Potem: "hmmm..." i "pfff!".
Trochę historii.
To już szósty rok pływamy w mniej lub bardziej ustalonym składzie. Czwórka facetów w wieku, powiedzmy, balzakowskim. Co roku organizujemy dwutygodniowy wypad, zwany elegancko Rejsem Weteranów. Pierwszy odbył się na Mazurach, drugi na Jezioraku i Zalewie Wiślanym, trzeci to pierwsza próba wyjścia na morze - opłynięcie Rugii. Kolejne to już pełnomorskie pływania: do Kopenhagi oraz w kolejnym roku porty południowej Szwecji. W tym roku plan: Sztokholm w jedną stronę.
Znamy się jak łyse konie. Jak stare, dobre małżeństwo. Wiemy czego się po sobie spodziewać i
kiedy wystąpią sytuacje konfliktowe. Wszystkie tematy do rozmów mamy przegadane po trzy razy,
historie opowiedziane a dowcipy obśmiane. Powstał nawet pomysł stworzenia "księgi opowieści
kanonicznych" - listy tych najczęściej opowiadanych, uporządkowanych według popularności z
przypisanym każdej numerem kolejnym. Jak w starym dowcipie, można by zamiast tracić czas na
gadanie, rzucić tylko odpowiedni numer i wszyscy wiedzieliby o co chodzi.
Pomysł został jednak zarzucony, więc wciąż i wciąż opowiadamy sobie dobrze znane historie.
I wciąż pływamy.
Dzień zero - 13 lipca 2012
Dojeżdżamy do Trzebieży o wpół do dziesiątej wieczorem. Niebo zasnute chmurami, co chwila przelotny deszcz. Wcześniej w Policach chwilę błądzimy szukając stacji benzynowej, bo trzeba Robertowi zostawić pełny bak.
Stawiamy samochód na parkingu COŻ, biorę klucze do "Ambasadora" od bosmana i jeszcze szybka rybka w smażalni którą pani właśnie miała zamykać, ale specjalnie dla nas została trochę dłużej. Potem pakujemy się na jacht i wcześniejszy pomysł nocnego przelotu do Świnoujścia powoli umiera. Siedzimy, gadamy. Pierwsza w nocy - idziemy spać.
Dzień pierwszy - 14 lipca 2012
6 rano. Cisza poranka i niesamowite pastelowe kolory na niebie. Bez śniadania oddajemy cumy.
Stoję przy sterze; wielokrotnie powtarzany rytuał - główki portu, nabieżnik, kolejne boje
podejściowe, wejście na zalew, majestatyczne sylwety bram torowych. Zawiewa od tyłu, więc
odstawiamy silnik, stawiamy grota i wyciągamy genuę. GPS pokazuje 4,5 knota a mimo to wcalenie czuje się fali i wiatru - przez cały zalew przelatujemy jak na skrzydłach. Potem już przestaje
być tak pięknie: zaczyna siąpić drobny lecz gęsty deszcz, a przy wejściu do Kanału Piastowskiego
niespodziewanie buduje się fala przybojowa która mocno kiwa łódką; w dodatku cisza fordewindu
okazuje się zdradliwa: obracamy się do wiatru aby zrzucić żagle i dostajemy w twarz solidną
czwóreczką.
W kanale już spokój ale deszcz pada coraz mocniej.
10:00 cumujemy w nowej jak spod igły Marinie Północnej w Świnoujściu. Piotr już na nas czeka aby pomóc nam zrobić zakupy. Zakupy - konieczność - przecież człowiek musi coś jeść. Po dwóch kursach do Polo i Netto jestem zmęczony bardziej niż po dniu ciężkiej pracy. Jeszcze trzeba przestawić "Ambasadora" w inne miejsce bo wszystkie gniazda z prądem zajęte a nikt nie chce wypłynąć w taką pogodę. Wypada moja wachta więc ster do ręki i staram się wykręcić w ciasnym przejściu między dwoma rzędami jachtów. "Ambasador" zaś płata psikusa, zamiast do tyłu w prawo, jedzie prosto i szybko zbliża rufę do stojących z tyłu łódek. Kontruję silnikiem i podjeżdżam do przodu, potem znów do tyłu w prawo - i to samo. W końcu poddaję się i próbuję w lewo. Tym razem udaje się wykręcić. Podjeżdżamy jeszcze do mobilnej stacji aby wziąć paliwo - cena 6.30 za litr! Trudno. Potem już bez problemu parkujemy i Leszek zaczyna szykować obiad.
A na obiad są gołąbki. Ale takie prawdziwe, domowe. Bo w tym roku ustaliliśmy że każdy z nas
przygotuje i zabierze coś dobrego, zapasteryzowanego w słoikach. Grzegorz zrobił więc gołąbki,
Wiesiek - schab w sosie, Leszek - wołowinę i mielone a ja luzowanego kurczaka.
Po obiedzie robimy porządki na jachcie i dokonujemy drobnych napraw. Wieczorem program
kulturalny: szanty, kierki i scrabble.
Dzień drugi - 15 lipca.
Budzę się wcześnie, około wpół do szóstej. Pierwsze kroki do laptopa i sprawdzenie najnowszej prognozy. Ostrzeżenie przed silnym wiatrem na noc. Kierunek ciągle dobry (SW do W) ale na Bornholm potrzebujemy przynajmniej 24 godziny względnego spokoju.
Po śniadaniu dyskutujemy możliwe opcje - może chociaż się gdzieś ruszyć, Świnoujście znamy już do bólu, kolejna wycieczka do wiatraka i Fortu Anioła delikatnie mówiąc nie pociąga. Jachtem nie bardzo jest się gdzie przestawić - Dziwnów to licha infrastruktura, Kołobrzeg dość daleko i niepewne wejście przy zachodnim wietrze. Sassnitz to zupełnie nie w tę stronę a poza tym co można robić w Sassnitz? Powrót nad Zalew nam się nie uśmiecha - to jakby krok wstecz, a i wszystkie pobliskie porty już kiedyś przynajmniej raz każdy z nas zaliczył.
Ostatecznie zwycięża wariant wycieczki rowerowej. Bierzemy rowery w wypożyczalni tuż przed promenadą (25zł na cały dzień). Na otrzymanej broszurce reklamowej z mapką planujemy trasę. Najpierw Ahlbeck - tuż za granicą Świnoujścia i Polski. Zjadamy lody (pycha) i kierujemy się do Kamminke. Przecinamy Uznam, co jest pewnym wyzwaniem dla naszych zastałych nóg. Strome podjazdy i ostre zjazdy a po bokach piękna buczyna. Potem rozległe pole golfowe po obu stronach drogi, łany żyta i wreszcie zupełna dzicz - a przez cały czas pięknie utrzymana ścieżka rowerowa. Czasami krajobrazy bardzo swojskie - łany zbóż, wioski z zabudową jako żywo przypominającą naszą, pasące się krowy.
Kamminke to już zupełny odjazd - przed wjazdem specjalny znak nakazuje zsiąść z roweru. Okazuje się że jak najbardziej słusznie; uliczka bardzo stromo schodzi nad zalew, a po bokach urokliwe domki z dachem krytym strzechą.
Postanawiamy zobaczyć jak wygląda przystań jachtowa. Leszek opowiada że Kuliński jej nie poleca ale chcemy sami się przekonać. Okazuje się że Kulińskiemu należy ufać - jest tam tylko kawałek nabrzeża a i schronienie oferuje raczej marne przy silniejszych wiatrach. Za to jest ogródek piwny, więc korzystamy z okazji i zamawiamy po zimnym Warsteinerze. Sympatyczny barman mówi trochę po polsku, widać że bywa tu sporo naszych.
Wracamy do Świnoujścia, pierwsza czynność po zejściu na jacht to sprawdzenie prognozy,zaklinanie wiatru pomału staje się nałogiem. Na jutro ostrzeżenie przed sztormem, ale pojawia się nutka optymizmu, być może we wtorek będzie można wyjść. Potem jemy kolację i gramy w scrabble. Odwiedza nas Piotr, przynosi wydrukowane najnowsze prognozy. Chwilę siedzimy, wypijamy piwo.
Dzień trzeci - 16 lipca
Rano.
Dziś pobudka trochę później - po 7 rano. Jesteśmy już przygotowani na złą prognozę i bierzemy ją na klatę, cały czas myśląc o wtorku kiedy wreszcie zacznie się nasz rejs.
Po śniadaniu kolejny raz myślimy co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Koniec końców decydujemy się na kolejną wycieczkę rowerami po niemieckiej stronie Uznamu. Analizujemy wczorajszą mapę i wybieramy trasę. Tym razem główną atrakcją ma być molo w Herringsdorf (następna miejscowość za Ahlbeck) oraz ewentualnie (jeśli starczy sił i czasu) wiatrak w Benz. Przed samym wyjściem, kiedy właśnie wyłączyłem laptopa, Leszek wpada na pomysł aby sprawdzić prognozę opadów z ICM. Dobra, żaden problem, włączam komputer ponownie, sprawdzamy: opadów do godz. 17 brak, tylko na wykresie takie małe kropki. W legendzie napisano, że oznaczają "opad konwekcyjny". Nie mamy pojęcia co on zacz, ale domyślamy się że to jakieś lokalne przelotne opady. Na wszelki wypadek sprawdzam jeszcze w Wikipedii - jest wyjaśnienie ale trochę wygląda jakby ktoś sam nie do końca rozumiał o czym pisze, choć ogólny wydźwięk wydaje nam się zgodny z naszym pojmowaniem.
Południe
Bierzemy rowery z tej samej wypożyczalni, obsłużeni przez tę samą miłą panią co poprzednio. Początek trasy taki sam jak wczoraj: granica i Ahlbeck, ale w Ahlbeck nigdzie nie skręcamy tylko jedziemy dalej prosto. Po kilku minutach Ahlbeck płynnie przechodzi w Herringsdorf. Miejscowość letniskowa wielkości naszego Pobierowa, tylko brak bud z pamiątkami i przewalających się tłumów.
Wychodzimy na molo - jest niesamowite. Sopot może tylko pozazdrościć. Według przewodnika ma długość 500m i wierzę że rzeczywiście tak jest. W molo wbudowano dwie platformy w których znajdują się sklepy a na końcu jest duża restauracja ze wspaniałym widokiem na morze. Dalej kierujemy się w głąb wyspy i po malowniczej drodze dojeżdżamy do Benz. Tam dowiadujemy się co to znaczy "opad konwekcyjny". Łapie nas regularna burza z obfitym deszczem i piorunami. Na szczęście znajdujemy schronienie w postaci przystanku autobusowego. Burza przechodzi po pół godzinie. Idziemy zobaczyć wiatrak - fajny ale nic nadzwyczajnego. Później błądzimy trochę po polnych drogach szukając skrótu z powrotem do Ahlbeck, i napotykamy kolejny "opad konwekcyjny". Znów mamy szczęście - jest budka z niemieckim fast-foodem. Korzystamy z okazji i zamawiamy kawę i bratwurst. Powrót do Świnoujścia odbywa się już bez dalszych przeszkód.
Popołudnie i wieczór
Na obiad robimy schabowe z mizerią; Wiesiek kupuje świeży schab w sklepie. Do tego po kawałku szarlotki na osłodę. Boimy się sprawdzić prognozy i odkładamy to na później. W końcu jednak trzeba to zrobić. ICM, WeatherOnline i PassageWeather są w zasadzie zgodne: dość silny wiatr, ale nie przekraczający 6B. Sprawdzamy jeszcze dla formalności rybacką prognozę IMGW na Pogodynce, a tam - ostrzeżenie przed sztormem na Bałtyk Południowy.
Miny nam rzedną więc dla ukojenia nerwów naruszamy kolejną butelkę.
Dzień czwarty - 17 lipca
Bosman w marinie na prognozie zmazał dzień, pozostawiając tylko lipiec 2012 i poniżej "ostrzeżenie o sztormie". Uznajemy to za ponury dowcip. Jesteśmy w desperacji. Urlop w Świnoujściu? Uznam już objechany rowerami dookoła.
Prognozy w internecie nie są jednak takie straszne. Problem tylko z dzisiejszym wieczorem i nocą - ma być krótki skok do 7B. Reszta to 4 - 6. Kierunek wciąż korzystny bo zachodni. Zapada więc decyzja - ruszamy. Około 10 oddajemy cumy i obieramy kurs na latarnię Dueodde na południowym krańcu Bornholmu. Jeśli się uda, chcemy dojechać do Svaneke.
Pierwsze kilka godzin to piękna jazda półwiatrem. Zatoka Pomorska to jeszcze wody osłonięte, fala niewielka a wiatr w okolicach 3 więc stawiamy grota (zapobiegawczo na pierwszym refie) i genuę. Prędkość oscyluje w okolicach 6 knotów, czasami dochodząc do 7. Oglądam się na Świnoujście, wisi nad nim wielka czarna chmura, widać że burza ogarnęła miasto i okolicę. Nad nami i przed nami błękit nieba poznaczony pasmami cumulusów i cirrusów.
Po południu wychodzimy na otwarty Bałtyk i wiatr tężeje do 5. Zakładamy drugi ref na grocie i ściągamy genuę do połowy. Prędkość utrzymuje się ale fala rośnie. Zaczyna nieprzyjemnie bujać łódką.
Około 19 schodzę pod pokład aby zrobić kanapkę. Leszek z Wieśkiem trzymają wachtę, Leszek steruje, Grzegorz odpoczywa. Nagle silny szkwał przygina maszt do wody. Ledwo ukrojone dwie kromki chleba, masło i słoik z dżemem lądują na podłodze, w szafkach grzechoczą naczynia a drobiazgi leżące na stoliku w mesie ze stukiem lecą w dół. W pośpiechu wrzucam rzeczy z podłogi do zlewu, a chleb do szuflady ze sztućcami (później, przy śniadaniu w porcie ze zdziwieniem odnaleziony tam przez Grzegorza). Nakładam sztormiak i szelki i wychodzę do kokpitu. Odpalamy silnik i szybko zwijamy genuę; potem idę do masztu. Leszek ustawia "Ambasadora" do wiatru, grot spada i zapinam go w lazy jacku. Robię jeszcze porządek z szotami genui splątanymi w czasie jej zwijania i z ulgą wracam do kokpitu. Teraz znów wysuwamy kawałek genui - tak na około 1/3, gasimy silnik i wracamy na kurs. Na tym kawałeczku żagla jacht nadal jedzie 5 - 6 węzłów. Wiatr słabnie do soczystej 6 i tak się już utrzymuje. Fala rośnie i poniewiera nami już bardzo mocno. Trzeba uważać i w kokpicie i w kabinie bo przy gwałtownych szarpnięciach łatwo stracić równowagę. Zaczynamy też odczuwać skutki choroby morskiej. Zejście pod pokład i zrobienie tam czegokolwiek oprócz położenia się i zamknięcia oczu stanowi spore wyzwanie i wymaga samozaparcia. Co poniektórzy oddali już daninę Neptunowi.
Około 1 w nocy zauważamy światło latarni Dueodde. Trzy krótkie błyski powtarzające się co 10 sekund napawają nadzieją i obiecują schronienie przed zachodnim wiatrem po wschodniej stronie Bornholmu. Droga jeszcze daleka ale stopniowo, prawie niezauważalnie, w miarę zbliżania się do lądu fala maleje a wiatr cichnie. Kiedy w końcu mijamy latarnię na trawersie i idziemy w górę wyspy, robi się zupełnie cicho, a fala niknie. Nabieramy otuchy i apetytu, szansa na rychły odpoczynek w bezpiecznym porcie przywraca humor, żartujemy i wspominamy trudne chwile. Daliśmy radę! W końcu o to w tym wszystkim chodzi.
Nie spieszy nam się, jesteśmy za wcześnie (nie chcemy w nocy wchodzić do portu) więc spokojnie jedziemy dalej tylko na kawałku foka. Mijamy Snogebaek i Nekso. Przy Nekso mamy kłopot z sieciami. Jest jeszcze ciemno i panuje lekka mgła więc nawet szperacz nie pomaga. Jedną z sieci mijamy na wyciągnięcie ręki zauważając ją dopiero na trawersie. Za kilkanaście minut przypadkiem rzucam okiem przed dziób i w odległości 10 metrów widzę znajomy patyk z chorągiewką - dokładnie na kursie. Mogę tylko wykrzyczeć ostrzeżenie, resztę robi szybki refleks Wieśka przy sterze.
W końcu jest Svaneke, godzina 4 rano, zrobiła się już szarówka. Szukamy wejścia do portu, według mapy podejściowej powinien być nabieżnik ale nie możemy go znaleźć. Robimy nawrót wzdłuż brzegu, Leszek jeszcze raz analizuje mapę i w końcu idziemy na białe światło sektorowe, potem odstawiamy istny slalom w kanale portowym między czerwonymi i zielonymi bojami. Nocne wejście do tego portu byłoby prawdziwym wyzwaniem. Później okazuje się dlaczego nie mogliśmyznaleźć nabieżnika - po prostu jego światła są włączane tylko od czasu do czasu. Cumujemy longside przy samym wejściu do portu wciśnięci między duży niemiecki jacht a kamienne schodki prowadzące na nabrzeże.
Jest 5. Jemy śniadanie na ciepło i idziemy spać.
Dzień piąty - 18 lipca
Wstajemy po 10, po śniadaniu robimy rundkę po Svaneke. Ładne schludne duńskie miasteczko. Chcemy gdzieś usiąść na piwo i lody, ale wszędzie pełno ludzi, nie ma miejsc, więc odpuszczamy. Po obiedzie dzielimy się na podgrupy: Grzegorz chce zostać na łodzi i odpocząć, a pozostali wypożyczają rowery. Wyznaczamy sobie trasę na około 25 km, najpierw wzdłuż wybrzeża, potem w głąb wyspy. Wspinamy się ostro pod górę, podziwiamy niebieskie niebo i piękne widoki na morze, ale pagórki Bornholmu czujemy w nogach. Wjeżdżamy w leśny rezerwat, mijamy urokliwe leśne ścieżki piesze, a potem rozpoczyna się zjazd w dół. Pęd powietrza wywiewa mapę okolicy z mojego bagażnika i dalej musimy jechać na czuja. Mimo to jakoś odnajdujemy drogę powrotną. Wyjeżdżamy z leśnej ścieżki na szosę i rozpoczynamy przyjemny kilkukilometrowy łagodny zjazd z powrotem do Svaneke.
Jutro planujemy pojechać do Kalmaru - plan dość ambitny bo to około 100 mil. W zależności od wiatru będzie doba z okładem a może nawet dwie na wodzie. Sprawdzamy jeszcze prognozę - jest korzystna, więc z lekkim sercem idziemy spać.
Dzień szósty - 19 lipca
Tuż przed 10 oddajemy cumy i opuszczamy Svaneke. Wiatr zawiewa z lewego baksztagu, czasem z fordewindu, 2 do 3 B. Pogoda: mnóstwo ciężkich chmur. Dziś będzie chyba mokry dzień. Zaraz po opuszczeniu portu stawiamy żagle i wyznaczamy kurs na wejście do cieśniny Kalmarskiej. Z nieba zaczyna kapać, potem padać na dobre. Wachta dyżurna (ja i Grzegorz) siedzi zmoknięta w kokpicie, druga zalega w kojach. Na sobie mamy sztormiaki, ale na bosych stopach tylko sandały. Żartujemy, że mycie stóp dostajemy gratis.
Jedziemy "na motyla" co sprawia dużo frajdy, ale przy przejściu chmur wiatr staje się szkwalisty i dla bezpieczeństwa zrzucamy grota.
W krótkiej chwili ciszy Wiesiek zapuszcza wędkę. Liczymy na świeżego dorsza na obiad. Ryba bierze, ale przynęta tak jej smakuje że połyka ją w całości, zostawiając Wieśkowi kij i pustą żyłkę. Ten nie poddaje się i zakłada nowy haczyk, ale tym razem już nic się nim nie interesuje. Musimy obejść się smakiem, a konkretnie to pomidorową z puszek.
Przez cały dzień mamy opady deszczu przerywane krótkimi okresami spokoju. Z mozołem przeorujemy szarobure fale Bałtyku, Ambasador idzie na samym foku z prędkością 3 - 3,5 węzła. Przed Utklippan wchodzimy w obszar większego ruchu statków - przecinamy rutę idącą nad Bornholmem a część statków jedzie także poza nią wzdłuż Olandii. Odbiornik AIS jest bardzo pomocny, ale w nocy ze statkami nie ma żartów. Widzę dwa idące na wprost i wydaje mi się że są bardzo daleko, a po chwili robi się gorąco - ucieczka jednemu to wejście drugiemu przed dziób. Ostatecznie odpalam silnik i odjeżdżam, ale mijamy go nie dalej niż 3 kable. Potem jest już spokój.
Dzień siódmy - 20 lipca
Wciąż na wodzie. Świt powitał nas pięknym słońcem, co od razu pobudziło w nas optymizm. O 7 wchodzimy do Cieśniny Kalmarskiej, na wodzie przy zachodnim brzegu pojawiają się żagle - to miejscowi wykorzystują ładną pogodę. Wiatr cichnie, suniemy leniwie jak po stole, Wiesiek znów próbuje łowić, ponownie bez sukcesów. Kiedy log pokazuje prędkość 0.0, zrzucamy żagle i jedziemy dalej na silniku.
Leszek nastawia zupę, rzuca że podczas długich nocnych godzin wachty przychodzą człowiekowi na myśl różne dziwne skojarzenia. A propos zupy: "jeszcze po chochelce" (na melodię "jeszcze pokropelce" oczywiście). Grzegorz proponuje więc od siebie nowy termin: gastronawigacja (przed chwilą na chartploterze badaliśmy stronę astronawigacji). Eufemistyczna definicja gastronawigacji według Grzegorza to takie prowadzenie łódki, aby jak najmniej kiwało. Definicja dosadna to po prostu kurs najmniej "rzygliwy".
Około 14 na horyzoncie widać już imponujący most spinający brzeg Szwecji z Olandią oraz zabudowania Kalmaru. Przed samym portem nad wodą widać wielką budowlę - zamek w Kalmarze. Wchodzimy do portu, wygląda na bardzo zatłoczony, widzimy wolne miejsca i zamierzamy zacumować, ale podjeżdża do nas na bączku pracownik mariny i uprzejmie informuje, że dalej w środku jest jeszcze dużo miejsc. Wchodzimy więc dalej i parkujemy w samym rogu nabrzeża północnego. Jest dokładnie godzina 17. Jak zwykle wypijamy po piwie za cudowne ocalenie po czym Leszek szykuje nam kolejny domowy obiadek (zrazy wołowe z ryżem i sałatką warzywną). Pochłaniamy go w mig i przekładamy zwiedzanie Kalmaru na jutro. Nikt nie ma sił ani ochoty wychodzić gdziekolwiek. Załatwiamy jeszcze formalności portowe - drogo (180 SEK postój + 40 SEK prąd), ale standard jest naprawdę wysoki. W cenie prysznic i sauna oznaczona jako "unisex" (po naszemu koedukacyjna).
Robert wcześniej informował mnie telefonicznie że być może napotkamy "Panoramę" więc idę się rozejrzeć. "Panoramy" nie ma ale niektóre jednostki zapierają dech w piersiach. 18-to i 20-to metrowe jachty, wypasione wyposażenie i jedno małżeństwo jako załoga. Zmęczeni po dwóch dniach na morzu wcześnie kładziemy się spać.
Dzień ósmy - 21 lipca
Rano idę wziąć prysznic i próbuję skorzystać z sauny. Niestety zimna. Pewnie można włączyć grzanie ale nie chce mi się czekać. Wracam więc na jacht i po śniadaniu ruszamy zobaczyć Kalmar. Najpierw idziemy odwiedzić zamek, robimy sobie tradycyjne zdjęcia na tle w firmowych koszulkach. Do środka nie wchodzimy - po pierwsze jest za wcześnie, po drugie wstęp kosztuje a załoga wykazuje, delikatnie mówiąc, średni zapał do zwiedzania zabytków, muzeów itp. atrakcji. Poprzestajemy więc na obejściu zamku błoniami aż do morza. Wracamy przez pięknie utrzymany park, w którym rosną wspaniałe drzewa różnych gatunków. Przy każdym drzewie stoi słupek z tabliczką zawierającą nazwę (szwedzką i łacińską) oraz datę posadzenia. Niektóre z drzew posadzono w końcu XIX w.
Przechodzimy teraz do dzielnicy Kvarnholmen leżącej nad morzem nieco na północ od portu jachtowego. Typowa zabudowa szwedzkiego miasta, z malowniczymi kamieniczkami, ale i nowoczesnymi centrami handlowymi. Pośrodku rynek i ładny ratusz.
Po drodze rozglądam się za jakimś kioskiem lub sklepem w którym mógłbym kupić kartę pre-paid do modemu GSM aby mieć w miarę tani dostęp do internetu również poza portami. Okazuje się to wcale nie proste - można owszem kupić kartę, ale do rozmów, a z niej już korzystanie z internetu, choć możliwe, nie jest tak korzystne. Kartę udaje się kupić dopiero w salonie Telii, ale okazuje się dość drogo: za samą kartę 100SEK i tygodniowe doładowanie z 2GB transferu dodatkowo 99SEK. No trudno, jesteśmy na wakacjach a to musi kosztować.
Po powrocie na jacht uruchamiam laptopa i sprawdzam czy karta działa. Działa bez problemu, przechodzę więc do sprawdzenia prognozy. Okazuje się że na noc z niedzieli na poniedziałek w okolicach Gotlandii zapowiadają wiatr o sile przekraczającej 15 m/s, a to już sztorm. Szybko przeliczamy, że jest wielce prawdopodobne iż do tego czasu nie zdążymy dojść do Visby. Noc w pobliżu Gotlandii przy sztormowym wietrze - nie, tego z pewnością nie chcemy, wobec tego decydujemy zmienić plany. Gotlandii i Visby w tym rejsie nie odwiedzimy. Trochę szkoda bo z opisów Visby jest piękne, ale trudno, żeglarstwo uczy pokory a przed nami wciąż wiele innych interesujących miejsc. Jako następny port wybieramy Borgholm - stolicę Olandii. Zamiast więc długiego orania morza - przyjemny lajtowy przelot dzienny na drugą stronę - niewiele ponad 15 mil.
Po wyjściu z portu kierujemy się na północ i od razu przepływamy pod mostem. To naprawdęimponująca konstrukcja - ponad 6 km długości i 36 m wysokości pozwalające na przejście nawet dużych statków. Wiesiek filmuje moment przejścia, a później robimy sobie wszyscy zdjęcia z mostem z tyłu w tle.
Pogoda jest słoneczna, wieje 2-3 z fordewindu, stawiamy grota i genuę, zapalamy motyla i jedziemy. Na pokładzie pojawia się Leszek z gitarą, zaczyna grać, trochę nowych piosenek, potem nieśmiertelną "Keję", więc śpiewamy razem z nim.
Wkrótce jednak od północnego zachodu buduje się brzydka czarna chmura, która, nie ma co do tego wątpliwości, zmierza w naszą stronę i niechybnie nas zmoczy. Przebieramy się więc w sztormiaki, a w przewidywaniu szkwału zrzucamy grota i rolujemy do połowy genuę.
Deszcz rzeczywiście przychodzi po jakichś 10 minutach, a wraz z nim porywisty wiatr. Trwa to może pół godziny, a potem front przechodzi i niebo wypogadza się. Jest jednak zdecydowanie chłodniej, a wiatr obraca się o 180 stopni i wieje teraz z północy prosto w twarz. Nie pozostaje więc nic innego jak zwinąć żagle i odpalić silnik. Zbliżamy się do Borgholmu, na brzegu widać najpierw bogaty biały dom, jak na szwedzkie warunki właściwie dworek, a potem olbrzymie ruiny zamku górujące nad miastem. Z Kulińskiego wyczytujemy że ruiny są bardzo blisko portu (tylko ostro pod górę) i warto je zobaczyć, natomiast ów dworek to nic innego jak letnia rezydencja królewska, oraz że królowa co rok spędza tam lato. Widzimy zaparkowany u podnóża imponujący motorowy jacht, więc prawdopodobnie jest tam także teraz. Macham jej ręką w pozdrowieniu.
W porcie trochę kręcimy się szukając wolnego miejsca. Wypatrujemy jedną wolną boję i parkujemy
między dwoma łodziami motorowymi z dużą ilością młodzieży na pokładach.
W ogóle port borgholmski ma taki bardziej swojski, wręcz mazurski klimat. Mnóstwo ludzi,
większość młodych, wielu siedzi na pomostach i popija piwo prosto z puszek. Z kokpitu jednej z
łodzi - rzecz jak na szwedzkie standardy niesłychana! - słychać dźwięk bliżej
niezidentyfikowanych instrumentów oraz śpiewy.
Po zejściu na keję sprawa trochę się wyjaśnia - na scenie w pobliżu pobliskiego hotelu trwają przygotowania do wieczornego koncertu. Zapewne więc wielu z tych młodych ludzi przyjechało właśnie specjalnie na ów koncert. Z plakatów wynika że występować ma Magnus Uggla. Koncert jest za biletami, i to wcale nie tanimi - prawie 400 koron. Wnioskujemy więc że musi to być jakaś szwedzka gwiazda; zastanawiamy się czy bardziej pokroju "Feela" czy "Ich Troje".
Decydujemy się jeszcze dziś odwiedzić ruiny zamku, a zwiedzanie miasta odłożyć do jutra rana. Grzegorz woli zostać więc idziemy we trójkę. Do ruin rzeczywiście jest pod górkę, ale tylko ostatnie 200m, i wchodzi się wcale wygodnie, bo w ścieżkę wkomponowane są kamienne schody. Na górze zostajemy nagrodzeni widokiem majestatycznych kamiennych murów oraz wspaniałą panoramą morza. Do środka nie da się niestety wejść - wstęp jest płatny a kasa już nieczynna. Schodzimy do jachtu wprost na rozpoczęcie koncertu. Z kei jest niezły widok na scenę a dźwięk niesie się po wodzie mamy więc jakby darmowy wstęp. Szybko okazuje się że styl artysty bardziej podchodzi jednak pod "Ich Troje". Schodzimy więc pod pokład i rozgrywamy partyjkę kierek.
Dzień dziewiąty - 22 lipca
Przy niedzielnym śniadanku (kiełbaska na gorąco i jaja na twardo) robimy plany na dzisiejszy przelot. Nie planujemy nocnego pływania więc maksymalny zasięg to około 30 mil. W grę wchodzi Oskarshamn, ale to trochę blisko, więc wybieramy Figeholm, leżący kilka mil wyżej.
Potem idziemy zwiedzać Borgholm. Szybko okazuje się że do zwiedzania jest naprawdę niewiele. Miasteczko owszem, spokojne i schludne, ale bez klimatu. Leszkowi skojarzyło się z podgłogowską Szlichtyngową, co po namyśle uznałem za skojarzenie dość trafne. Na rynku znajdujemy miejscowy kościół protestancki i to właściwie jest już wszystko. Całość zajęła nam nie więcej niż pół godziny. A pół godziny później jesteśmy już na wodzie.
Dzień jest przepiękny, na niebie najpierw bezchmurnym później pojawiają się rozwijające się baranki cumulusów. Wiatr - ładna 3 później dochodząca do 4, zawiewa od tyłu. Rzucam propozycję postawienia spinakera, ale wobecbraku entuzjazmu załogi pomysł upada. Poprzestajemy więc na tradycyjnym zestawie grot + genua. "Ambasador" idzie na motyla z prędkością dochodzącą do 5 knotów. Mimo to za chwilę dogania nas i wyprzedza jacht na spinakerze.
Widoczki z obu stron - bajka. Zalesione brzegi w oddali, na wodzie mnóstwo żagli a na błękitnym niebie coraz to ciekawsze układy chmur.
Jedziemy prawie prosto na północ, przecinając Kalmarsund na ukos. O 13:30 zachodni brzeg, który jest bardziej urozmaicony, nieco się do nas przybliża. Pojawiają się wysepki, a na jednej z nich ciekawa budowla, wyglądająca z daleka jak duży dom letniskowy. Przez lornetkę widać jednak, że to po prostu latarnia morska, być może teraz już nieczynna.
Po południu wiatr zdycha, by za chwilę dmuchnąć z północnego wschodu, czyli dokładnie w twarz. Resztę drogi przejedziemy więc na "katarynie". To już niedużo, do początku toru podejściowego nie więcej niż 5 mil.
Z mapy wynika, że Figeholm to już przedsmak szkierów - dużo skał i wysepek, podejście długie i kręte. Z ciekawością czekamy jak to będzie wyglądać w rzeczywistości. Zbliżamy się do brzegu i wjeżdżamy na tor podejściowy. Tor jest bardzo dobrze oznakowany, co chwila stoją czerwone i zielone pławy ale trzeba bardzo uważać aby w krytycznych miejscach nie wyjechać poza nie. Trochę trudno w to uwierzyć bo sonda pokazuje 5 - 10 metrów, ale momentami sami widzimy po bokach majaczące tuż pod powierzchnią skały.
Im dalej w głąb, tym krajobraz robi się bardziej bajkowy. Wszędzie dookoła zielone wysepki oddzielone błękitnymi wstęgami wody. Na jednej z większych wysp tuż nad wodą stoi czerwony domek letniskowy otoczony starannie przystrzyżonym trawnikiem.
Wiatr w kanale między wyspami wzmógł się i nadal wieje prosto w twarz. Leszek wyciąga wiatromierz: w porywach dochodzi do soczystej piąteczki. Za nami na tor wjeżdża jacht na żaglach, patrzymy z niedowierzaniem jak zaczyna halsować. Widocznie miejscowi wiedzą gdzie siedzą te kamienie pod wodą i jak daleko mogą wyjechać poza boje. Jednak nawet i oni muszą w pewnym momencie zrzucić żagle i odtąd grzecznie idą za nami na silniku.
Port w Figeholm to właściwie trzy baseny, mijamy pierwsze dwa, wydają się mocno zatłoczone ale
wjeżdżamy dalej licząc na spokojniejsze miejsce, bo wiaterek jak na port jest nadal mocny. W
ostatnim basenie wypatrujemy wolną boję, z sąsiedniej łodzi ktoś wychodzi na brzeg i gestami
pokazuje że można parkować, wjeżdżamy więc a on odbiera cumę i przytrzymuje dziób.
Dziękujemy za pomoc.
Po obiadokolacji wychodzimy zwiedzić port i okolicę. Płacimy za postój (170 SEK), sprawdzamy prysznice i toalety (bardzo czyste i przyjemne). Robimy rundkę po Figeholm podziwiając zadbane trawniki, ładną drewnianą zabudowę oraz duży staw z wyspą pośrodku. Po bliższych oględzinach okazuje się że to nie staw, ale odnoga Bałtyku wcinająca się głęboko w ląd. Zaglądamy do miejscowego supermarketu i robimy drobne zakupy.
Na jutro planujemy zostać tu do popołudnia bo zapowiadany jest silny wiatr. Potem chcemy wypłynąć na noc i zrobić dłuższy przelot aby zdążyć na czas do Sztokholmu.
Dzień dziesiąty - 23 lipca
Rano jeszcze spokój, ale od 11 zaczyna się rozdmuchiwać. Mimo to dzień jest słoneczny i przyjemny. Mamy wolne przedpołudnie - jest okazja do nadrobienia zaległości w śnie i lekturze. Planujemy następny postój: Arkosund. To około 70 mil więc doba płynięcia prosto na północ. Idę z Wieśkiem na jeszcze jeden spacer po okolicy, robimy zdjęcia. Przygotowujemy dobry obiad, potem idziemy na lody. Po południu wiatr wcale nie chce cichnąć, wręcz przeciwnie, niektóre podmuchy to już z pewnością dobre 7B. Czekamy cierpliwie. Dopiero po 19 ucisza się, a najnowsze prognozy pokazują na całą noc i następny dzień dobry wiatr 3 - 4B z kierunków południowych. Klarujemy się i oddajemy cumy, zostawiając Figeholm i zachodzące słońce za plecami. Steruję, a Grzegorz umila czas grając najpierw pieśni masowego rażenia typu "Z pijanym żeglarzem co zrobimy", a potem, kiedy słońce zniża się i robi się nastrojowo, Bacha. Potem wszystko cichnie i w milczeniuobserwujemy wielki spektakl na niebie kiedy słońce zanurza się w chmurach i znika za horyzontem.
Zapada noc, a właściwie szarówka, o tej porze roku na tych szerokościach geograficznych pełnej nocy nie ma. Rozbłyskują światła na brzegu, po prawej pomału zostają z tyłu błyski latarni Oland Norra wyznaczającej północny skraj Olandii. O północy koniec mojej wachty, kładę się do koi i zasypiam jak kamień.
Dzień jedenasty - 24 lipca
Pobudka 4 rano - czas na wachtę. Wygrzebuję się na wpół przytomny spod śpiwora, ubieram sztormiak i wchodzimy z Grzegorzem do kokpitu. Jest już właściwie zupełnie jasno, niebo czyste a wiatr wciąż z południa. Za pół godziny wschodzi słońce i pomału zaczyna się robić cieplej. Stawiamy grota (do tej pory szliśmy na samym foku) i znów "Ambasador" idzie na motyla. Po południu wiatr słabnie na tyle, że fok zaczyna łopotać a grot w przykry sposób obija się o wanty. Prędkość spada do 2 węzłów. W końcu zapada decyzja, do której dojrzewaliśmy od trzech dni: czas postawić spinakera. Jest z tym trochę zabawy, nie wszystko udaje się za pierwszym razem, ale w końcu jesteśmy nagrodzeni widokiem wielkiego balona napiętego przed jachtem. Robimy sobie po kolei zdjęcia na tle i patrzymy na licznik: jest 4 węzły. Jedziemy w ten sposób jeszcze około 4 godzin, a wiatr trochę tężeje i w porywach przekraczamy 6 węzłów.
Dzięki spinakerowi nadrabiamy trochę czasu i podejście do Arkosundu rozpoczynamy po 16. Podejście nie jest specjalnie skomplikowane ale po bokach znów mijamy urokliwe szkierowe skałki i wysepki.
W porcie jachtowym wita nas sympatyczna młoda pani bosman. Wskazuje nam miejsce i podaje cumę. Cały port jeszcze pachnie nowością, jest duży i wiele miejsc jest pustych. W momencie płacenia nie jest już tak miło: postój kosztuje 280 SEK, czyli o 100 koron więcej niż w poprzednich marinach. Sprawdzamy, że to standard w okolicach Sztokholmu: ceny za naszą łódkę od 250 do 300 koron.
Arkosund to taka wioseczka letniskowa z dużą ilością turystów i ładną okolicą. Jest jeden większy sklep w którym robimy zakupy żywności.
Dzień dwunasty - 25 lipca
Tradycyjnie rano udaję się do sklepu po świeże bułeczki. Pogoda prawdziwie letnia. Po śniadaniu planujemy trasę. Chcemy dojść w okolice wyspy Oja która jest południowym skrajem Archipelagu Sztokholmskiego. Wybór portu docelowego nie jest taki prosty bo akurat w interesującej nas okolicy nie ma żadnej większej mariny. Ostatecznie wybieramy mały Landsort Norrhamnen - mały porcik na wyspie Oja. Jako plan B ustalamy Ankarudden położone na wyspie Toro leżącej nieco dalej w głąb archipelagu.
Wiesiek zwraca naszą uwagę na szereg masztów ustawionych na nabrzeżu. Powiewają na nich flagi Francji, Niemiec, Szwecji, Danii i... Polski. Wiesiek twierdzi że wczoraj polskiej flagi nie było. Dochodzimy więc do wniosku że została podniesiona na naszą cześć, jako jedynej polskiej łódki w porcie. To bardzo miły akcent.
Odchodzimy dość późno, bo po 11. Przed odejściem bierzemy paliwo w miejscowej stacji, a przy wyjściu żegna nas widok cumującej holenderskiej trzymasztowej barkentyny "Atlantis".
Przez cały dzień utrzymuje się stabilny południowy wiatr o sile 3 - 4 B. Kolejny dzień z rzędu "Ambasador" idzie baksztagiem; tym razem jedziemy na samym foku. Prędkość oscyluje wokół 4,5 węzła, w porywach dochodząc do 5w. Błękitne niebo, ostre słońce, lesiste brzegi na horyzoncie i baksztagowe zjazdy na fali, która po południu osiąga już do 2 m. Jesteśmy już dobrze zaadoptowani do kołysania więc taka żegluga to sama frajda.Około 18 zaczynamy podejście do Landsortu. Widać wyraźnie wieżę latarni morskiej na południowym skraju wyspy Oja, a obok zabudowania jakiejś małej miejscowości i coś co wygląda jak wieżowiec. Spojrzenie przez lornetkę upewnia mnie że to rzeczywiście 10-piętrowy budynek mieszkalny - coś co zupełnie nie pasuje do reszty krajobrazu i szpeci go.
My jednak kierujemy się do północnego skraju wyspy, gdzie widać już maszty stojących jachtów. Wejście widziane z bliska wydaje się dość karkołomne - wąska brama a po bokach wysokie skały szkierów; zaraz za prawą skałą zaczyna się pomost do którego cumują jachty. Wjeżdżamy głębiej i okazuje się że wszystkie miejsca są zajęte. Decydujemy się więc na plan B. Opuszczamy Landsort i kierujemy się na Ankarudden. Trasa prowadzi zawijasami wśród malowniczych kamiennych wysepek. Po bokach widzimy jachty stojące na bojach lub na kotwicy, poukrywane w zakamarkach szkierów.
Ankarudden okazuje się zaciszną zatoczką z jednym pomostem do którego cumuje się longside; wygląda to raczej na pomost dla kutrów rybackich i małego promu pasażerskiego. W głębi widać budynek restauracji. Po zacumowaniu udajemy się tam aby wywiedzieć się o warunki postoju. Miła pani wyjaśnia nam że cała przystań to teren prywatny, ale mamy prawo zatrzymać się bezpłatnie na jedną noc; nie ma oczywiście żadnych udogodnień typu prysznice, toalety czy elektryczność. Korzystamy ze szwedzkiego zwyczajowego prawa allemansrätten które pozwala każdemu skorzystać z cudzej własności prywatnej pod warunkiem że nie spowoduje to zakłócenia spokoju i prywatności właściciela.
Dzień trzynasty - 26 lipca
Wstaję wcześnie i wita mnie spokój letniego poranka. Żadnej zmarszczki na wodzie, czasem tylko muśnięcie wiatru na twarzy. I wszechobecna cisza. Dookoła krajobraz jak z bajki - błękit wody, rozrzucone na nim zielone wysepki szkierów, gdzieniegdzie po prostu szare głazy wystające nad wodę.
Wiesiek wstał również, razem idziemy na krótką przechadzkę na pobliski punkt widokowy wyniesiony jakieś 20m nad okolicę. Zostajemy nagrodzeni widoczkiem jak z pocztówki. Robimy oczywiście mnóstwo zdjęć i schodzimy z powrotem.
Do Sztokholmu już całkiem blisko, szukamy portu gdzieś w połowie drogi. Wybór jest trudny bo w tej okolicy praktycznie co krok to marina. Decydujemy się na Askfatshamnen w Dalaro - na zdjęciu i z opisu wygląda na duży i wygodny port. Samo Dalaro jak wynika z mapy powinno być niedużym miasteczkiem więc liczymy na sklep i świeże bułki.
Wychodzimy po śniadaniu około 10 przy słabym przeciwnym wietrze. Szukamy drogi na czyste morze między szkierowymi wysepkami, dookoła jest ich tyle że łatwo się pogubić. Trzeba często schodzić zerknąć na mapę i plotter. W końcu jest bezpiecznie, stawiamy żagle i bierzemy kurs na Dalaro. Do celu jest około 30 mil, przy dobrym wietrze nie więcej niż 7 godzin.
Późnym popołudniem ponownie wchodzimy w szkiery i ponownie lawirujemy między wysepkami i skałami. W porcie meldujemy się po 17. Jest trochę zabawy z cumowaniem, bo miejsca mało i to na którym stanęliśmy okazało się zarezerwowane. Trzeba się przestawić. Pomaga nam w tym bosman, który na widok polskiej flagi wyraźnie się ożywia i rzuca kilka słów łamaną polszczyzną. Okazuje się, że to Jugosłowianin (wiem, wiem, nie ma już Jugosławii, ale tak się przedstawił) na dodatek mający znajomych w Żywcu.
Po oporządzeniu się i zjedzeniu kolacji wybieramy się na zwiedzanie. Dalaro jest położone na półwyspie Sodertorn, choć jest de-facto wyspą, ponieważ od lądu oddziela je sztucznie wykonany kanał o głębokości 1m. Miasteczko jest rozłożone malowniczo na wzgórzu i podejście z portu wymaga od nas nieco wysiłku. W centrum znajdujemy kilka sklepów i kawiarni, korzystamy więc z okazji i robimy zakupy.
Późnym wieczorem zapraszam załogę na lampkę wina w przyportowej restauracji. Siedząc na tarasie podziwiamy zachód słońca nad portem.
Dzień czternasty - 27 lipca
To już prawie koniec - port docelowy na dziś: Sztokholm. Co prawda nie planujemy płynąć do centrum - zostawiamy to sobie na jutro. Dziś chcemy stanąć gdzieś w przedmieściach w pobliżu domu Asi i Marka - znajomych Grzegorza z którymi chcemy się spotkać. Do przepłynięcia mamy trochę ponad 15 mil, więc pływania niewiele.
Wygląda na to że ten ostatni etap będzie już w całości na silniku. Między wyspami wiatr odkręca i wieje nam prosto w nos. Pogoda piękna i wokół nas rozkwita mnóstwo żagli; po lewej i prawej stronie lesiste brzegi wysp - czujemy się jak na dużym jeziorze choć to przecież wciąż Bałtyk. Trzeba uważać żeby nie wjechać komuś pod dziób.
Wychodzimy na wyspę Ingaro, przed którą robimy zwrot w lewo i wchodzimy w Ingarofjarden. Wiatr pozostaje bez zmiany więc mamy teraz piękny baksztag. Ostatni raz w tym rejsie stawiamy żagle i cieszymy się z niespodziewanego prezentu od Neptuna. Na spokojnej wodzie fiordu Ambasador przekracza 7 węzłów, przez moment ścigamy się nawet z motorsailerem prowadzonym przez sympatyczną panią z dwójką dzieci. A potem wiatr słabnie i odkręca znów do fordewindu; zaczyna się znana nam do znudzenia zabawa z motylem.
Wreszcie wychodzimy na Baggensfjarden - niewielkie rozlewisko w którym znajdujemy wejście do Skurusundet. To jest miejsce na trasie nad którym wcześniej z Leszkiem zastanawialiśmy się długo. Z mapy wynikało że to bardzo wąski kanał o długości ok. 1.5 Mm z głębokością poniżej 3m. Czy "Ambasador" da radę tamtędy przejść? Alternatywna trasa wydłużyłaby etap o dobre 20 mil, więc ostatecznie zdecydowaliśmy zaryzykować.
Zwijamy żagle i 'wchodzimy w ciasny kanał'. Wrażenie jest niesamowite - momentami wydaje się że nie zmieścimy się tam sami, a co dopiero mówić o minięciu tych idących z naprzeciwka. Oglądamy się i za nami widzimy wchodzący w kanał motorowiec co najmniej 3 razy większy od naszej łodzi. Okazuje się, że miejsca jest dość i dla niego, a głębokość nigdzie nie spada poniżej 3 m.
Zaraz po wyjściu z kanału cumujemy w marinie, a Grzegorz idzie na spytki. Okazuje się że marina jest prywatna (oczywiście możemy zostać na 1 noc) ale bez żadnych wygód. Ponadto wygląda że na noc zamykana jest brama wyjściowa więc ciężko myśleć o dłuższym wyjściu na miasto.
Przychodzą Asia z Markiem, po powitaniach naradzamy się co robić dalej. Przejazd stąd do centrum Sztokholmu metrem okazuje się stosunkowo drogi. Jest dopiero godzina 15, podejmujemy decyzję: płyniemy do centrum jeszcze dziś. Zabieramy ze sobą Asię dla której jest to pierwsze zetknięcie z jachtem żaglowym. Mark zostaje - musi iść do pracy na nocną zmianę.
Po drodze napotykamy wodną stację benzynową - wykorzystujemy to aby uzupełnić paliwo i nie musieć się o to martwić później. Po drodze mijamy lesiste brzegi a w nich ukryte bogate wille i domki letniskowe. A potem wychodzimy na główny tor wodny i wreszcie widać że znajdujemy się w centrum dużego miasta. Małe domki ustępują miejsca zwartej zabudowie miejskiej, gdzieniegdzie widać większe mury jakiegoś pałacu czy kościoła. Na wodzie duży ruch - od małych łodzi motorowych i żaglowych przez tramwaje wodne po wielkie promy wychodzące na noc do Tallina czy Helsinek.
Zbliżamy się do wyspy Djurgarden, na której znajduje się nasza marina - Wasahamn. Widzimy, że Wasahamn jest położona pomiędzy olbrzymim budynkiem muzeum Wazy z lewej strony i parkiem rozrywki Tivoli z prawej. Mijamy Tivoli, skąd dochodzą piski amatorów kolejek górskich, diabelskich młynów czy innych urządzeń mających na celu wyniesienie człowieka wysoko do góry, obrócenie go do góry nogami i potrząsanie nim. Niemniej widok na to wszystko z wody jest bardzo interesujący.
Wasahamn która według locji ma 300 miejsc postojowych okazuje się zatłoczona dosłownie do ostatniego miejsca. Długo kręcimy się po marinie (co nie jest proste zważywszy na ciasne przesmyki między szeregami łódek) aby w końcu odnaleźć wąskie miejsce. Wchodzimy w nie rozpychając sąsiednie łódki i cumujemy - tym razem już ostatecznie. Koniec pływania.
Po kolacji udajemy się na wieczorny spacer po starówce Sztokholmu. Jest niesamowicie nastrojowoi klimatycznie - stare mury, zapadający zmrok, światło lamp ulicznych, sklepy z pamiątkami otwarte mimo późnej pory i sporo turystów kręcących się po zabytkowych uliczkach lub okupujących restauracje.
Po powrocie mimo zmęczenia zaczynamy wieczór kapitański. Otwieramy karton wina zakupionego w miejscowym Systembolagecie, wspominamy rejs, wymieniamy wrażenia. Jak zwykle w takich sytuacjach nastrój doprawiony szczyptą melancholii (że coś fajnego się kończy) i oczekiwania (bo każdy już trochę się stęsknił do domu).
Kiedy wszyscy już poszli spać, o 2 w nocy siadam do dziennika i robię rozliczenie wypływanych godzin.
Dzień piętnasty - 28 lipca
Rano wyprawiam się po świeże bułki do pobliskiego spożywczego; robię też drobne zakupy na drogę - owoce, słodycze itp. Potem śniadanie i zabieramy się za pakowanie i klarowanie jachtu. Idzie dość sprawnie i w ciągu 2 godzin jesteśmy gotowi. Dzwonię do Roberta - są już po szwedzkiej stronie na autostradzie do Sztokholmu. Pytam o podróż promem - Robert mówi że bez żadnych problemów.
Około południa wychodzimy do muzeum Wazy. Waza to szwedzki okręt wybudowany w XVII w. przez króla Gustawa II Adolfa; w zamiarze miał posłużyć postraszeniu swego kuzyna, króla polskiego Zygmunta. Okręt był niezwykle wielki jak na owe czasy i miał być symbolem szwedzkiej potęgi - niestety (a może na szczęście dla nas?) zaraz po wyjściu z portu w dziewiczym rejsie przewrócił się i zatonął... Po 300 latach został wydobyty i odrestaurowany, a wokół niego wybudowano ogromny gmach muzeum.
Muzeum to mamy tuż pod bokiem - 5 minut drogi od mariny. Do wejścia ustawiła się długa kolejka chętnych, jednak widzimy że przesuwa się dość szybko więc decydujemy się stanąć. Po około 10 minutach oczekiwania kupujemy bilety i wchodzimy. Pierwsze wrażenie - ogromna hala a pośrodku majestatyczny kadłub starego żaglowca, z masztami i olinowaniem. Niesamowite. Szybko rozdzielamy się, bo każdego z nas interesuje co innego i nie sposób zwiedzać razem. Obchodzę kolejne piętra na których urządzono różne wystawy poboczne, a jednocześnie można z nich obejrzeć z bliska kolejne pokłady Wazy. Ani się obejrzałem a 2 godziny minęły jak z bicza strzelił. Chłopaki dzwonią - są już na jachcie i czekają bo ja mam klucze. Trzeba wracać zrobić jakiś obiad.
Dojadamy ostatnie resztki zapasów (a obiad z takich resztek zawsze wychodzi najlepszy), a potem już tylko czekamy na załogę Roberta. Przyjeżdżają po 16, cała podróż przebiegła bez problemu. Szybko przepakowujemy bagaże - oni rozlokowują się na jachcie a my upychamy rzeczy w samochodzie tak aby wszystko było gotowe do odjazdu. Potem wypijamy pożegnalną herbatkę, przekazuję Robertowi mapy i garść spostrzeżeń, na koniec wszyscy wychodzimy na keję i robimy sobie wspólne zdjęcie. Potem już żegnamy "Ambasadora" i wychodzimy na ostatnią przechadzkę po Sztokholmie z Asią i Markiem, którzy już na nas czekają. Zamiast kolacji zjadamy po wielkiej porcji lodów, Mark w sobie tylko znany sposób załatwia dla nas pieczywo na drogę (jest już po 19 i większość sklepów jest zamknięta).
Potem wsiadamy do samochodu i odjeżdżamy. Zaczyna się długi powrót do domu, ale to już zupełnie inna historia.
Zakończenie.
Kolejny rejs za nami. Przepłynięte kolejne mile, poznane nowe miejsca, zdobyte nowe doświadczenia. Neptun był dla nas tego roku bardzo łaskawy, zsyłając pomyślne wiatry i pozwalając osiągnąć zamierzony cel. Większość trasy przepłynęliśmy lewym halsem, albo baksztagiem, albo fordewindem. Za wyjątkiem odcinka między Świnoujściem a Bornholmem gdzie rzeczywiście trochę nam przywiało (momentami do 7), pływaliśmy w wiatrach o sile od 3 do 5 B. Bardzo mało zaznaliśmy flauty - jeśli nawet zapadała cisza to tylko na krótko jakby wiatr na chwilępostanowił odpocząć aby potem zawiać z innego kierunku. Pozostała nostalgia, wspomnienia i... oczekiwanie. Na kolejny rok, kolejny rejs, kolejną przygodę.
Dodatek A. Garść praktycznych informacji
Szwecja to piękny kraj, z małą gęstością zaludnienia, więc jest wiele miejsc nieskażonych obecnością człowieka. Tam zaś, gdzie człowiek w naturę ingeruje, zawsze jest to robione w taki sposób aby było to jak najmniej widoczne. Domy są skromne, w większości drewniane i doskonale wkomponowane w otoczenie. Szwedzi w ogóle bardzo dbają o środowisko, dlatego wszędzie jest czysto, zaś śmieci trzeba segregować.
Większość marin oferuje wszelkie udogodnienia (toalety, prysznice, sauna, pralnia) w cenie za postój. W łazienkach panuje zawsze nieskazitelny porządek, rzadko też zdarzają się problemy z ciepłą wodą. Prysznice nie mają ograniczeń czasowych. Natomiast w wielu marinach musieliśmy płacić osobno za możliwość podłączenia prądu - była to opłata rzędu 40 koron za dobę. Ceny za postój wykazują tendencję do rośnięcia w miarę zbliżania się do stolicy. W pierwszych portach płaciliśmy ok. 170 koron za dobę, podczas gdy w Sztokholmie było to już 300 koron. W Szwecji panuje prawo powszechnego dostępu do ziemi, można więc wchodzić (lub wpływać) wszędzie, nawet na tereny prywatne, bez zezwolenia właściciela pod warunkiem że nie narusza to jego prywatności. Można też skorzystać z prawa do bezpłatnego spędzenia jednej nocy na takim terenie (oczywiście bez możliwości skorzystania z udogodnień typu toaleta czy prysznic). Sklepy są zamykane wcześnie, a w niedzielę w ogóle nieczynne. Trzeba to brać pod uwagę przy planowaniu zakupów. Ceny jak na nasze warunki są bardzo wyśrubowane. Średnio za żywność trzeba zapłacić 2 do 3 razy drożej niż w Polsce. Podobnie rzecz się ma w lokalach, gdzie przebitka jest jeszcze większa. Co do zakupów alkoholu - strzeż się! Więcej informacji w dodatku B poniżej na temat Systembolaget.
Żegluga w szkierach okazała się łatwiejsza niż przypuszczaliśmy. Mając do dyspozycji dobre mapy zarówno papierowe jak i elektroniczne mogliśmy w każdej chwili precyzyjnie określić swoją pozycję. Mapy papierowe doskonale nadają się do przeglądu sytuacji na większym obszarze i do planowania trasy, podczas gdy elektroniczne sprawdzają się przy dokładnym wyznaczeniu pozycji oraz sprawdzaniu najbliższego otoczenia jachtu. Wszelkie trasy w szkierach są też doskonale oznakowane więc czasami nawigacja sprowadzała się po prostu do kursu pilotowego od boi do boi.
Dodatek B. Systembolaget
"Ze Świnoujścia do Walvis Bay droga nie była krótka
a po dwóch dobach, albo mniej, już się skończyła wódka"
śpiewał nieoceniony Jurek Porębski. Co prawda ze Świnoujścia do Sztokholmu jest bliżej niż do Walvis Bay, a zapasy mieliśmy na dłużej niż 2 dni, jednakże jak to zwykle bywa w drugim tygodniu rejsu okazało się że oczywiście wzięliśmy za mało i groziło nam, że ostatnie dni będziemy musieli jak zwierzęta pić wodę. Aby nie dopuścić do tak gorszącej sytuacji zawczasu zacząłem sprawdzać w internecie, jak to w tej Szwecji kupuje się alkohol bowiem podczas ubiegłorocznego pobytu doszły mnie słuchy że nie jest to sprawa prosta.
Rzeczywistość przeszła najśmielsze wyobrażenia. Okazało się, że w zwykłym sklepie można kupić jedynie słabe piwo. Co do mocniejszych alkoholi, w Szwecji rządzi system. I to nie jakiś abstrakcyjny system który często pojawia się w wypowiedziach naszych niektórych polityków czydziennikarzy. To bardzo konkretny System, a właściwie Systembolaget (bolaget po szwedzku to spółka, przedsiębiorstwo więc wolne tłumaczenie na polski to Spółka Systemu). Systembolaget to jedyne przedsiębiorstwo w Szwecji (kontrolowane przez państwo) mające prawo do handlu alkoholem o mocy powyżej 3.5%, zaś jego naczelną zasadą jest nie czerpanie zysków z tego handlu. Sklepów Bolagetu w całej Szwecji jest niewiele ponad 400, wszystkie rozlokowane w większych miastach. W mniejszej miejscowości można się natknąć na tzw. agenta (przeważnie w miejscowym spożywczym). Agent sprzedaje spirytualia, ale tylko na zamówienie z dostawą w ciągu kilku następnych dni (a w okresach przedświątecznych okres oczekiwania na realizację może się wydłużyć do 2 tygodni!).
Przez kolejne dni rejsu w codziennych naszych rozmowach Bolaget rósł do rozmiarów mitycznego smoka, czy nawet potwora jakiegoś. Powstały teorie o rejestrowaniu każdego zakupu na indywidualnym koncie obywatela, który, gdy przekroczy określony limit, wzywany jest na rozmowę dyscyplinującą i kierowany na cykl pogadanek uświadamiających skutki nadmiernego picia.
Nic więc dziwnego, że prosta potrzeba zakupu została wyparta przez ciekawość, żeby zobaczyć jak to naprawdę z tym Bolagetem jest. Okazja nadarzyła się dopiero w ostatni dzień - w Sztokholmie - bo było to pierwsze większe miasto na naszej trasie od Kalmaru. A jest to historia warta opowiedzenia, więc posłuchajcie.
Jeszcze na wodzie w rozmowach z Asią wspomnieliśmy o dręczącej nas ciekawości. Asia zobowiązała się doprowadzić nas do sklepu i pomóc z zakupami. Problem był jednak z czasem - do mariny Wasahamn weszliśmy około 18, lecz zanim znaleźliśmy miejsce, zacumowaliśmy i ogarnęliśmy się trochę była już 18:30. A sklepy Bolageta są czynne tylko do godziny 19, ani minuty dłużej! I oczywiście w soboty i niedziele nieczynne (był piątek). Ruszyliśmy więc z kopyta we trójkę: Asia, Grzegorz i ja. Po drodze Asia szybko obliczyła, że nie ma szans zdążyć tam pieszo. Taksówka nie wchodziła w grę (szalone zupełnie ceny a poza tym nie było czasu szukać postoju), natomiast kilkaset metrów od nas był przystanek tramwajowy z dogodną linią. My nie mieliśmy jednak biletów, a Asia nie bardzo wiedziała gdzie je można kupić - sama używała biletu miesięcznego na wszystkie rodzaje transportu w Sztokholmie. Szukać kiosku czy innego sklepu z biletami nie było już czasu. Byłem już skłonny zrezygnować ale Asia nie chciała o tym słyszeć. Czuła się za nas odpowiedzialna i nie mogła dopuścić abyśmy pozostali o suchym pysku w ostatnią noc rejsu. Stwierdziła, że musimy jechać na gapę. To tylko 3 przystanki a w razie kontroli mieliśmy udawać 'głupich Polaków' którzy nic nie rozumieją i nie wiedzieli że w tramwaju potrzebny jest bilet. Podobno groziło nam co najwyżej wysadzenie na najbliższym przystanku, bo w Szwecji nie ma kar za jazdę bez biletu. Z duszą na ramieniu wsiedliśmy do wagonu tramwaju, z niepokojem rozglądając się wokół w poszukiwaniu podejrzanych pasażerów którzy nagle mogliby wyciągnąć legitymację i zażądać okazania biletów. Przejazd bardzo nam się dłużył a na każdym przystanku serce podchodziło do gardła. Jednak udało się i z ulgą wysiedliśmy z tramwaju; była już jednak godzina 18:55, więc biegiem ruszyliśmy w ulicę na której miał znajdować się sklep. Asia była już w rozpaczy bo dokładnie nie wiedziała gdzie on się znajduje, jednak moje sokole oko wypatrzyło znajome zielone logo ledwie 100m przed nami. Z - dosłownie! - wywieszonymi jęzorami wpadliśmy do sklepu o 18:57. Poczułem się jakbym przekraczał bramy raju.
A same zakupy? Najnormalniejsze w świecie. Sklep był rzeczywiście zaopatrzony bardzo bogato, we wszystkie możliwe alkohole z całego świata. My po przekalkulowaniu cen (niestety drogo!) zdecydowaliśmy się na 3-litrowy karton taniego włoskiego białego wina które zresztą później okazało się bardzo przyjemne w smaku. Przy kasie nikt nie żądał od nas dowodu osobistego, nigdzie nie zapisano ile czego kupiliśmy. Pan po prostu nabił na kasie, skasował pieniądze i wydał paragon.
Wychodziliśmy ze sklepu punkt 19 i w drzwiach ustawił się już ochroniarz (uzbrojony!) który nie wpuszczał żadnych nowych klientów. My jednak, usatysfakcjonowani, stanęliśmy na zewnątrz podneonem z logiem "Systembolaget" i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Na Asi propozycję powrotu tramwajem nie wyraziłem zgody - nigdy więcej takiego stresu. Na jacht wróciliśmy niespiesznym spacerkiem.
Dodatek C. Trochę liczb
W czasie rejsu:
- przebyliśmy 430 Mm
- pływaliśmy 120 godzin, w tym 86 na żaglach i 34 na silniku
- na postojach w portach spędziliśmy 224 godziny
- wykonaliśmy 1 zwrot przez sztag oraz 5 zwrotów przez rufę, w tym 3 niekontrolowane
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach