Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
13 - 21 września 2015
Autor: Robert Grodecki
Pomysłodawcą i organizatorem tego nieco „wariackiego” (jak się później miało okazać) jesiennego rejsu na klubowym jachcie był „nasz człowiek w Przemkowie”, czyli Mietek „Brodacz” Cichoszewski. Mietek dokonał rezerwacji terminu, namówił swoich kolegów – myśliwych z koła łowieckiego „Darz Bór” w Przemkowie i rozpoczął poszukiwania skipera do poprowadzenia Ambasadora. Ze mną skontaktował się już w lipcu, ale z różnych względów długo trwało nim mogłem podjąć ostateczną decyzje i potwierdzić udział we wrześniowym wypadzie na Zatokę Gdańską… No właśnie, Zatoka Gdańska! Tutaj popełniłem pierwszy i najważniejszy „błąd”. W pośpiechu szybkich i nerwowych rozmów telefonicznych, ustalając różne szczegóły wyjazdu, do głowy mi nie przyszło by zapytać o cel i charakter rejsu oraz o oczekiwania załogi, czyli o najważniejsze przy organizacji rejsu sprawy. Znałem tylko termin: od 13 do 19.09.2015 r., czyli tydzień, inaczej 7 dni lub 168 godzin. To ważny fakt. Czas bowiem jest z reguły głównym determinantem przy organizacji i planowaniu każdego rejsu (innym ważnym jest wielkość jachtu – tj. długość w linii wodnej, ta bowiem ma bezpośredni wpływ na osiągane prędkości). Czas ma wpływ na planowaną trasę (czas trwania rejsu), możliwości żeglugowe (czas, jako termin odbycia rejsu: innej pogody można spodziewać się w lipcu, innej we wrześniu). Trasa ma wpływ na długotrwałość przebywania w morzu, wachty, ich długość i ilość. Zaczyna się liczyć wytrzymałość na zmęczenie i trudne warunki przy zmianie pogody. Czas determinuje wreszcie zaopatrzenie. Nie muszę chyba mówić, że poza Mietkiem nie znałem pozostałych członków załogi i nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Powiem szczerze, jeszcze w trakcie podróży busem Jurka „Kawalera” Skrzypczaka” do Górek byłem przekonany, że żeglować będziemy co najwyżej kilka godzin dziennie, pomiędzy portami Zatoki Gdańskiej, a sam rejs będzie bardziej „turystyczno – rozrywkowy” (z akcentem na „rozrywkowy”) niż „żeglarsko – ekspedycyjny”.
Przygody zaczęły się już na starcie. Zgodnie z ustaleniami, wyruszyć mieliśmy w sobotę (piątek po południu, z jakiś tajemniczych powodów, odpadał) najpóźniej ok. godziny piętnastej, ale raczej po trzynastej. Ja miałem być zabrany z Lubina, koledzy z Przemkowa mieli dojechać do Głogowa, gdzie wyznaczono zbiórkę i gdzie mieszka Artur „Szwagier” Perucki, jeden z uczestników rejsu i jedyny, który nie był mieszkańcem Przemkowa. Około godziny 16°° byłem już zaniepokojony brakiem kontaktu. Niestety moje próby kontaktu z Mietkiem zakończyły się… dalszym brakiem kontaktu. A plany mieliśmy ambitne: wyjazd wczesnym popołudniem z Głogowa, przyjazd do Górek przed wieczorem, wieczorek zapoznawczo - rozpoznawczy, tzn. integracja załogi… Mietek nadal nie odzywał się, a nikogo więcej z nowej załogi jeszcze nie znałem. Poziom irytacji rósł z kwadratem upływu czasu, a niechcącym „odgromnikiem” napięcia stał się Artur, który zadzwonił że: „właśnie wyjeżdża z Głogowa…”, a przyczyną opóźnienia jest naprawa busa, którym mieliśmy dojechać na jacht. So sorry Artur za moją irytację! Nie dość, że „wyżyłem się” na Bogu ducha winnym człowieku, to jeszcze, czekając na pozostałych, zostałem zaproszony do mieszkania, gdzie małżonka Artura poczęstowała kawą i pysznym ciastem. Artur pozdrów żonę!
Gdzieś po dziewiętnastej dojechali koledzy z Przemkowa, zapakowaliśmy się do busa (ledwie, ledwie) i ruszyliśmy w końcu w drogę. Nasza WIELKA przygoda rozpoczęła się!
Do Górek Zachodnich dojechaliśmy na czwartą rano; uprzedzony bosman zostawił nam otwarty jacht tak, że nie budząc go mogliśmy zapakować się i położyć na krótki wypoczynek. Nie chcieliśmy tracić czasu; w końcu była to już niedziela, a przecież rejs miał potrwać tylko do soboty. Udało nam się wstać około dziewiątej, koledzy pojechali na zakupy do pobliskiego marketu, ja zająłem się jachtem. Zasadnicze zakupy mieliśmy zrobić w Helu, tam też miałem w końcu zapytać o oczekiwania załogi.
Mimo pośpiechu z Górek wyszliśmy dopiero około czternastej, by już po trzech i pół godzinie przycumować w Helu. Kierunek i siła wiatru były korzystne, większość trasy przeszliśmy na żaglach. Niebo było zachmurzone a zatoka zafalowana. Na Helu było już czuć koniec sezonu. Niebo robiło się coraz ciemniejsze, wzmagał się wiatr. Postanowiłem sprawdzić prognozę. Niestety moje obawy znalazły potwierdzenie. Raport pogodowy przewidywał na najbliższe dwanaście godzin wiatr z SE 20 do 25 węzłów. Gorzej, że na kolejne dwanaście godzin (na poniedziałek) prognozowano już powyżej 30 węzłów, czyli regularną „siódemkę”. Wyemitowano „ostrzeżenie przed sztormem” na akwen Bałtyku Południowego. Jedyną rozsądną decyzją było pozostanie w porcie do czasu „wydmuchania się” i poprawy pogody. A tu załoga sformułowała postulat popłynięcia na Litwę, do Kłajpedy. Bagatela, jakieś 130 Mm z uwzględnieniem konieczności ominięcia szerokim łukiem wód terytorialnych obwodu kalin ingradzkiego. Według J. Kulińskiego i jego locyjki „Porty Łotwy i Litwy” , przy założeniu żeglugi małym jachtem (kazus Ambasadora) i możliwości utrzymania na całej trasie średniej prędkości chociaż czterech węzłów, niezbędny czas wynosił w granicach trzydziestu godzin. Szybko licząc wyszło mi, że najwcześniej możemy dotrzeć do Kłajpedy w środę i to raczej po południu. Uwzględniając dzień postoju (zwiedzanie miasta) i kolejne minimum trzydzieści godzin na powrót, zakończenie rejsu w sobotę stawało się problematyczne! No dobrze, w zapasie mieliśmy jeszcze niedzielę, ale wtedy czekała nas nocna podróż na Dolny Śląsk, brak snu i wypoczynku, a niektórzy jeszcze musieli zameldować się od rana w pracy. To wszystko przy optymistycznym założeniu, że przez całą pozostałą część tygodnia pogoda będzie nam sprzyjać i to zarówno co do kierunku, jak i siły wiatru. A przecież była już połowa września, był poniedziałek - 14 września i wiała „siódemka”. Niestety moje próby perswazji, mimo, że odbyły się w miłej atmosferze pubu „Kapitan Morgan”, przy kufelku (w podtekście była nieskrywana sugestia, że w kolejnych portach Zatoki Gdańskiej możemy kończyć podobnie każdy dzień spędzony na wodzie) nie powiodły się. Mietek, a zanim pozostali członkowie załogi (nie przedstawiłem jeszcze Irka „Wędkarza” Lacha) odpowiadali „Kłajpeda” na każdy mój argument, że: „…wrzesień – Kłajpeda; …że krótki dzień i długa noc, żegluga będzie męcząca i nieprzyjemna – Kłajpeda; …że może zepsuć się pogoda i ugrzęźniemy gdzieś na dłużej – Kłajpeda; …że wody terytorialne Rosji i wszystkiego można się spodziewać – Kłajpeda”! W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak zaakceptować plan rejsu, w końcu to oni byli sponsorami całej tej zabawy: „…nasz klient, nasz per pan” - jak mawiał klasyk. W tym momencie po raz pierwszy w tym rejsie wykazałem się brakiem asertywności. Koledzy ucieszyli się i odetchnęli, ja podskórnie czułem, że to zły pomysł. W poniedziałek uzupełniliśmy zapasy, dotankowaliśmy wodę. Pozostałą część dnia poświęciliśmy na zwiedzanie Helu. Byliśmy w Fokarium oraz na końcu mierzei Helskiej (tam, gdzie według jednych kończy się Polska; inni uważają, że się zaczyna), zwiedziliśmy niedostępne do niedawna bunkry wojenne. Kolejny wieczór spędziliśmy w Kapitanie Morganie na słuchaniu szant „live”. W morze wyszliśmy we wtorek po dziesiątej rano. Byłem zły na siebie, ale odwrotu nie było! Dobrze, że chociaż wiało z dobrego kierunku (najpierw SW, później S); tymczasem nie groziło, że przyciśnie nas do granicy wód terytorialnych „kaliningradzkiej obłasti” . Gorzej, że szybko zaczęła spadać siła wiatru, tym samym prędkość żeglugi. Zapowiadało się, że spędzimy na wodzie dużo więcej czasu od planowanych trzydziestu godzin. Gdy prędkość spadła nam do 2 – 2,5 węzła, nie było wyjścia i trzeba było podeprzeć się „kataryną”. I tak praktycznie przez większość owych trzydziestu godzin, których potrzebowaliśmy na „doczołganie” się do Kłajpedy. Cóż, przez całą trasę „tam” nie wiało mocniej niż 2°B. Jeszcze tylko emocje na wejściu ze zgłoszeniem przez radio „na ślepo” (ci, którzy w tym roku żeglowali na Ambasadorze wiedzą, o co chodzi) naszej obecności na wodach terytorialnych Litwy do Coastguard i Harbour Traffic Control i mogliśmy zacumować w Old Castle Harbour (postój 15 euro za dobę, w tym woda i energia elektryczna). Było po szesnastej. Przypomnę, że tuż po osiemnastej zapadał zmierzch. Z wyliczeń wynikało, że właściwie z samego rana powinniśmy zrobić „go back” i jak najszybciej rozpocząć powrót. A gdzie zwiedzanie, zakup pamiątek, zdjęcia (kto nam uwierzy, że dotarliśmy na Litwę)? W dodatku byliśmy zmęczeni po półtorej dob y w morzu. I jeszcze ta prognoza pogody (nowa). Korzystając z komputera w bosmance portu, po konsultacjach z Mirkiem Skoczkiem, który nas wspierał z brzegu, okazało się, że przesuwa się kolejny front wyżowy. Padło ostrzeżenie przed silnym wiatrem na Bałtyk Południowy i Południowo-Wschodni: sześć do siedmiu w skali Beauforta, w trakcie spodziewanych burz nawet do ośmiu, z kierunku SW (kierunek naszego powrotu) na najbliższe i kolejne dwanaście godzin. Najgorzej miało wiać w nocy z czwartku na piątek. Czy zdążymy wychodząc od razu, czy lepiej przeczekać, ale jak długo? Czy wydmucha się do piątku i mamy szansę być na Helu w sobotę wieczorem, czy też nie? Czarny scenariusz zdawał się realizować. Co robić? Na pokładzie zapasy przysmaków własnej roboty (myśliwi), też do picia! Kłajpeda „by night ” - czekała na nasz podbój! Z drugiej strony cień szansy, że zdążymy wrócić przed sztormem na polskie wybrzeże i być może unikniemy „zamurowania” na wiele dni w obcym porcie. Zdarzało się już, że wrześniowe sztormy trwały i tydzień. Podejmuję decyzję – zostajemy do piątku, do rana. Załoga wyraża zadowolenie, już nie musimy się spieszyć, będzie czas na zwiedzanie, zdjęcia i zakupy. Należy im się! W końcu stanęli na wysokości zadania i dzielnie żeglowali po morzu. Okazało się, że był to już kolejny rejs chłopaków na Ambasadorze. Mieli okazję żeglować, m. in. ze ś.p. kapitanem Michałem Krawcowem, z którym przeszli dobrą szkołę. Każdy, kto znał Michała wie, że dla niego nie było złej pogody: gdy inni chowali się do portu, on z niego wypływał. Jednym słowem, moje obawy co do załogi okazały się niezasadne. Tymczasem siadamy do kolacji, później krótki spacer i w koje.
W czwartek obudziło nas słońce i temperatura w okolicach 30°C. Przebrani w krótkie spodnie i T-shirt-y ruszamy w miasto. Kłajpeda (największy i jedyny port morski Litwy) okazuje się nowoczesnym i zadbanym, pełnym zabytków, rzeźb i fontann miastem. Ludzie uśmiechnięci, dobrze ubrani i życzliwi. Można się dogadać po angielsku i rosyjsku, niektórzy próbują rozmawiać po polsku, jak nasz bosman – gospodarz mariny. Irek przegania całą załogę w poprzek miasta; szuka sklepu, gdzie będzie mógł kupić zestaw z klocków Lego na prezent dla synka. Później okaże się, że w drugą stronę podobny sklep był pięćset metrów od nas i nie trzeba było robić dziesięciu kilometrów po Kłajpedzie. Ale dzięki temu dosyć dobrze poznaliśmy miasto.
W czwartek potwierdza się prognoza. Odkręciło się na SW i zaczyna mocno wiać. A Ambasador nie lubi halsówki pod wiatr i falę na zarefowanych żaglach. Kąt martwy rośnie w takich warunkach znacznie. Wczorajsze ostrzeżenie przed silnym wiatrem zostaje zastąpione ostrzeżeniem przed sztormem (9°B) w piątek. Decyzja może być jedna – stoimy kolejny dzień. Przeprawiamy się promem na drugą stronę kanału portowego, na mierzeję Kurońską. Kupujemy bilety do delfinarium (7 euro), gdzie jesteśmy uczestnikami wspaniałego pokazu. Litwa liczy ok. 3,6 miliona obywateli i ma taką atrakcję, Polska jest ludniejsza i nie ma delfinarium – szkoda. Po pokazie odbywamy długi spacer wzdłuż plaży. Załoga może wreszcie na własne oczy zobaczyć, jak mocno wieje i jaka wypiętrzyła się fala. W porównaniu z otwartym terenem mierzei, w marinie jachtowej zlokalizowanej w dobrze osłoniętej, głębokiej fosie panuje cisza. Mam nadzieje, że dotarło do kolegów, że słusznie zadecydowałem o pozostaniu w porcie i przełożeniu powrotu na kolejny dzień. A rośnie już zniecierpliwienie. Z jednej strony presja konieczności powrotu do pracy, z drugiej monotonia przedłużającego się postoju w jednym porcie. Kończą się również „zapasy”, ale to najmniejszy problem. W pobliskim sklepie uzupełniam je (8,5 euro ;-), przy okazji załoga kupuje brakującą banderkę litewską, którą wywieszamy pod prawym salingiem. Miło spędzamy kolejny wieczór, zwłaszcza, że trwają koszykarskie mistrzostwa świata, a team Litwy radzi sobie nadspodziewanie dobrze i „tubylcy” są wyjątkowo dobrze do nas nastawieni. Plan jest taki, by wyjść w sobotę po południu i skorzystać z zapowiadanej „ odkrętki” słabnącego wiatru. Niestety po raz drugi wykazałem się brakiem asertywności. Zniecierpliwiona załoga wymusza poranne oddanie cum. Jak zła była to decyzja przekonaliśmy się już w główkach portu, gdzie przywitała nas dwumetrowa, martwa fala. Ambasadorem rzucało mocno. Dobrze, że mogliśmy iść prosto pod falę, wiała już tylko „piątka”, ale nasz silnik i tak ledwie dawał radę. Przejście dwóch mil do boi podejściowej zajęło nam godzinę. Dopiero tam mogliśmy postawić zarefowane żagle i odłożyć się na lewy hals w kierunku… Gotlandii. Niedowiarkowie w załodze mogli przekonać się, że mówiłem prawdę o właściwościach nautycznych jachtu i k ącie martwym. Zmiana halsu nie wchodziła w grę. W najlepszym razie wyszlibyśmy na półwysep Taran. Nie pozostało nam nic innego jak odejść jak najdalej od brzegu kursem 300 - 320°, poczekać na zapowiadaną zmianę kierunku wiatru na bardziej zachodni. Bardzo szybko zmęczyła nas wysoka fala będąca pozostałością niedawnego sztormu. Gdy po całej dobie żeglugi okazało się, że jesteśmy niecałe 20 Mm od Kłajpedy, zmęczeni falą - załoga przekonała się (mam nadzieję), że warto czasem poczekać dłużej, by żeglować szybciej i krócej oraz przyjemniej. Wyszło na moje. Miałem satysfakcję, że wieloletnie doświadczenie żeglarskie znalazło kolejne potwierdzenie.
Powrót na Hel zajął nam czterdzieści cztery godziny, w porcie zacumowaliśmy pół godziny po drugiej w nocy, już w poniedziałek. Przerwa w drodze do Górek Zachodnich, gdzie mieliśmy zostawić jacht, podyktowana była zmęczeniem, awarią UKF-ki i chęcią uniknięcia nocnego „szlajania” się po Zatoce Gdańskiej. Po trzech godzinach, gdy zaczęło świtać, ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kolejnych czterech zacumowaliśmy przy pomoście AKM w Górkach. Jeszcze tylko sprzątanie, uzupełnienie paliwa i wymustrowanie załogi. Nasz rej s zakończył się. Przepłynęliśmy 274 Mm w czasie 82 godzin (przypomnę tydzień to 168 godzin) – zupełne wariactwo, zwłaszcza o tej porze roku. Niemniej odczuwałem z całą załogą ogromną satysfakcję z udanego rejsu. Byłem wdzięczny, że trochę na zasadzie „przymuszenia” popłynąłem do Kłajpedy. Zwłaszcza teraz, gdy wszystko skończyło się dobrze, a opóźnienie nie było zbyt duże. Satysfakcja była tym większa, że jak uświadomił nas Jarek Szczepanowski, był to debiut Ambasadora na tych wodach i pierwsze w historii zawinięcie do Kłajpedy.
Robert Grodecki ©
PS. Konkluzja musi być! Ktoś może zapytać, czemu tak dużo i tak szczegółowo opisałem kwestie organizacyjne związane z odbytym rejsem. Wydaje mi się, że warto podzielić się nowym, również dla mnie, doświadczeniem z odbytego rejsu w tej części M. Bałtyckiego. Przez lata Ambasador żeglował głównie po Bałtyku Zachodnim, ze Świnoujścia, na Bornholm, Rugię, do Kopenhagi, w Bełty itp. Zupełnie inne ukształtowanie wybrzeży, inne odległości, inna wreszcie możliwość schronienia się przed złą pogodą. Również i ja miałem wiele okazji pływania na tych wodach, np. na Bornholm. Ze Świnoujścia na wyspę wystarczyło 12 do 15 godzin. Gdy wiało z zachodu, rozsądnym wyborem było wybrzeże wschodnie z Nexo, Svaneke, Tejn czy Allinge. Gdy rozdmuchiwało się od wschodu można było pożeglować do Ronne, Hasle, czy pod zamek Hammershus. W ciągu tygodnia złej pogody zawsze można było trafić w „ okienko pogodowe” i po kolejnych 15 godzinach zameldować się w Świnoujściu lub Kołobrzegu, ew. w Sassnitz. Odbywałem takie rejsy we wrześniu, a zdarzyło się, że i w październiku; oznaczało to w najgorszej sytuacji jedną noc w morzu. Bez względu na prognozowany kierunek wiatru, zawsze można było gdzieś popłynąć (i wrócić) w tygodniowym rejsie.
Teraz wiem, że na Bałtyku wschodnim sprawy mają się zupełnie inaczej i warto poniższe uwagi wziąć na poważnie. Po pierwsze, jeśli planujemy rejs z portów Zatoki Gdańskiej do portów Litwy, Łotwy (nie wspominając o Estonii) lub na Gotlandię to raczej dwa tygodnie, a nie tydzień. Po drugie, lepiej w czerwcu, lipcu (dłuższy dzień, lepsza pogoda – mniej sztormów) lub sierpniu. Po trzecie, zapowiedź złej pogody lepiej przeczekać w porcie. Przy sztormie z zachodu do północy nie ma gdzie się schować (dopiero za mierzeją helską – ale czasem można tam nie zdążyć). Bałt ijsk zgodnie z tym, co można wyczytać w locji, nie może być traktowany jako port schronienia, Rosjanie tego sobie nie życzą. Cały ten obszar to jedna wielka militarna „zona”. A po poparciu Ukrainy w jej staraniach unijnych, jesteśmy pierwsi na celowniku Moskwy. Do Visby jest z Helu ok. 160 Mm, do Kłajpedy – 130, do Lipawy jakieś 170 Mm. Trzeba liczyć nawet dwie doby nieprzerwanej żeglugi, co może być mało przyjemne w złej pogodzie, w drugiej połowie września. Po czwarte, trzeba się liczyć z płynięciem głównie po ciemku (dzień coraz krótszy). I po piąte, trzymajcie się z daleka od wód terytorialnych Rosji. Ja założyłem dodatkowe 5 mil ponad granicę 12 mil od brzegów obwodu kalin ingradzkiego. A i tak w nocy obserwowaliśmy żenujące manewry okrętów rosyjskiej marynarki wojennej, które dokładnie obstawiły swoją granicę, od wód polskich po litewskie i w mojej ocenie wypływały zdecydowanie poza linię morza terytorialnego. A w nocy jeden z nich, z wygaszonymi światłami pozycyjnymi kilkakrotnie nas okrążył, widać było wyraźnie jego cień na linii nocnego nieba i wody.
Reasumując, jeśli wybieracie się w rejs „dookoła świata”, to planujcie minimum dwa tygodnie. W moim odczuciu tygodniowy rej s po tym akwenie jest ryzykowny, zwłaszcza jesienią. Pozostaje wtedy rejs po zatoce, ew. skok do Władysławowa.
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach