Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
29.08-12.09.2009 r.
Autor: Relacja Jarka Szczepanowskiego
Od kilku lat pojawiało się w Klubie zainteresowanie żeglowaniem po Zatoce Gdańskiej. Czynnikami zachęcającymi były niewielkie odległości dzielące liczne i ciekawe porty, oraz w miarę osłonięty akwen, dający duże prawdopodobieństwo żeglowania w łatwych warunkach, co w rejsach rodzinnych i przyjemnościowych ma podstawowe znaczenie. Pozostawała kwestia zaprowadzenia Ambasadora ze Szczecina do Górek Zachodnich, czego podjął się Staszek, oraz rejsu w kierunku zachodnim, ponieważ jacht musiał wrócić do Szczecina na sezon zimowy. Zdecydowałem, że wezmę tę trasę, bo jakoś do tej pory nie miałem okazji przepłynąć się wzdłuż całego wybrzeża Polski, a miałem na to od dawna dużą ochotę.
Wrześniowe pływanie, po często już nieprzyjaznym Bałtyku, dla wielu nie stanowi atrakcji, więc ostatecznie mieliśmy płynąć tylko we trzech: Jacek, Jurek i ja, wszyscy z bogatym doświadczeniem żeglarskim. Plusem było posiadanie przez każdego z nas niezależnej koi.
Pojechaliśmy z Jackiem do Szczecina moim samochodem, który zostawiłem w HOM, następnie taksówką dotarliśmy do tawerny Heńka nad AZS-em, gdzie zjedliśmy kolację i trochę pogawędziliśmy, by wreszcie pociągiem udać się do Gdańska. Bladym świtem, tj. około godziny ósmej dotarliśmy do Górek Zachodnich, z których do mariny zawiózł nas Julian, wyrwany ze snu telefonem. Na piechotę z bagażem byłby to kawał nieprzyjemnej drogi. Usytuowana nad Wisłą Śmiałą marina okazała się ładna i dobrze zorganizowana. Po przejęciu Ambasadora, sprawdzeniu stanu takielunku, kadłuba i wyposażenia, ok. 11-tej wyruszyliśmy do Gdańska, gdzie w marinie położonej w centrum miasta miał dołączyć do nas Jurek, któremu z Wrocławia wygodniej było dojechać bezpośrednim pociągiem. Przy niezłej pogodzie w tempie 3-4 węzłów spokojnie przesuwaliśmy się wzdłuż brzegu. Minęliśmy Port Północny i wpłynęliśmy na wody Martwej Wisły. Gdańsk, w przeciwieństwie do Jacka, odwiedzałem na jachcie po raz pierwszy. Port jak wiele innych, ale widok Pomnika Obrońców Westerplatte, Twierdzy Wisłoujście, a potem Sołdka, naszego pierwszego wybudowanego w Polsce parowca, i wreszcie żurawia portowego w centrum miasta poruszył we mnie jakieś czulsze nuty. Wpłynęliśmy do Mariny Gdańsk szukając wolnego miejsca i od razu dostrzegliśmy Jurka, który nam je wskazał. Ponieważ czasu mieliśmy nadmiar, po przydzieleniu funkcji i koi, rozpakowaniu i zasztauowaniu bagaży, zgodnie doszliśmy do wniosku, że możemy spędzić godzinę przy drinku, planując poczynania w trakcie dwóch tygodni, jakie mieliśmy przed sobą.
Koledzy poszli uzupełnić prowiant, a ja sprawdziłem płyny w silniku, poziom elektrolitu w akumulatorach i rozpocząłem zapis w dzienniku jachtowym. Potem rozejrzałem się po otoczeniu. Marina jest świetnie ulokowana. Wspaniała, stara zabudowa z wyeksponowanym żurawiem robi duże wrażenie. Jedyny zgrzyt to jakieś niewielkie ruiny po drugiej stronie rzeki, otoczone prymitywnym ogrodzeniem. Cumuje się do nowoczesnych, pływających pomostów wyposażonych w bomy wyjściowe, prąd i wodę. Kontenerowe, ale porządne sanitariaty są ulokowane powyżej, na skraju ulicy. Jacek i Jurek wrócili z zakupami, które powędrowały w większości do bakisty na prawej burcie. I wtedy stała się rzecz straszna - rozbiła się butelka dobrej whisky! Na szczęście mieliśmy zapas, którym natychmiast ukoiliśmy smutek. Nadszedł wieczór i pora kolacji, na którą Jurek powiódł nas do położonej nieopodal tawerny "Zejman". We wspaniałym, pełnym pamiątek żeglarskich wnętrzu, zjedliśmy doskonale usmażone śledzie i pijąc piwo chłonęliśmy atmosferę tego miejsca, wzbogaconą występami szantymena akompaniującego sobie na gitarze, oraz dziewczyny - skrzypaczki, której muzyka spotkała się z aplauzem widowni. Nawet nie próbuję opisać wspaniałości tej tawerny - wymaga ona autopsji. Późnym wieczorem Jurek jest już zmęczony, więc we dwóch wyruszamy na nocne zwiedzanie pobliskich rejonów Gdańska. Fontanna z Neptunem, Żuraw, Zielona Brama i piękne uliczki przez dwie godziny dają nam wiele wrażeń, a Jackowi dodatkowo wypróbowanie możliwości nowego aparatu fotograficznego, kupionego tuż przed rejsem.
Rankiem wyruszamy do Gdyni, na specjalne życzenie Jacka, który nie był w niej dawno, a chciał sobie przypomnieć port, z którym był związany mocno jeszcze w studenckich latach. Marinie podwyższono falochron, a wywołany radiowo bosman kategorycznie zabronił wpływania do wnętrza, z powodu przepełnienia i zalecił stanięcie przy burcie innego jachtu, co też zrobiliśmy. Rzeczywiście, port był wypełniony po brzegi i na dodatek trwały regaty. Ruszyliśmy na obiad i krótki spacer. Dar Pomorza i Błyskawica stały na swoich miejscach, choć ta ostatnia w nowych barwach. Ale w samej przystani żeglarskiej, noszącej imię generała Mariusza Zaruskiego spotkałem się z sytuacją budzącą zgrozę - pomnik tego Wielkiego Polaka znalazł się na tyłach jakiegoś pawilonu, a tuż obok znalazły się śmietniki! "W twardym trudzie żeglarskim hartują się charaktery" to jedne ze znamiennych słów twórcy polskiego wychowania morskiego, odsuniętego teraz na zaplecze w imię, zapewne, prymitywnych interesów. Zastanawiam się, który decydent-kanalia zezwolił na taki rzeczy stan. Zaiste, jest to znamienny przykład współczesnego traktowania dawnych bohaterów: zrobili swoje, można umieścić ich w cieniu historii, a komercja przede wszystkim.
Następnego dnia odwiedziliśmy planetarium, położone przy samej marinie. Początkowo nie chciano nas obsłużyć, bo "grupa musi liczyć min. 5 osób", ale kupiliśmy 5 biletów i przez godzinę uczestniczyliśmy w bardzo ciekawym spektaklu "na niebie", wzbogaconym o ciekawy wykład kapitana prowadzącego prezentację. Zjadamy kolejny obiad i w drogę!
Do Helu zapłynęliśmy w podmuchach wiatru o imponującej sile 1°B! Zaobserwowałem zawiązywanie się na jachcie kółka czytelniczego. Jurek wziął ze sobą trylogię Sapkowskiego i zainteresował nią Jacka, ja też coś miałem, więc lektura trwała w najlepsze. W porcie zaobserwowałem zmiany - nowy, funkcjonalny pomost dla jachtów i ciekawą budowlę w kształcie białej cebuli, nieoficjalnie zwaną " jajem burmistrza", mieszczącą sanitariaty, recepcję mariny itd. Cenne to zmiany w miejscowości, obok której wiedzie szlak żeglarski z pełnego morza do wszystkich portów Zatoki Gdańskiej. Wieczorem ruszamy w miasto na kolację. Barów i restauracyjek jest bardzo dużo i mamy kłopot z wyborem tej właściwej. Po drodze trafiamy na namiot z książkami, w którym kupujemy uzupełniające woluminy do biblioteczki jachtowej, oraz stoły do gry w cymbergaja, co powoduje wyzwolenie u Jacka i Jurka pasji do zamiłowań wczesnomłodzieńczych, więc grają jak wściekli. Późnym wieczorem wracamy na jacht, syci jadłem i wrażeniami. Rankiem wypływamy, mając na celu Władysławowo. Szerokim łukiem opływamy półwysep Helski i trzymając się izobaty 10-cio metrowej - to ze względu na sieci denne - spokojnie żeglujemy w kierunku NW. Wiatr jest wystarczająco silny i płyniemy na tyle szybko, by osiągnąć nasz docelowy port w porze obiadowej. Władysławowo to potężny port rybacki. Szerokie, dobrze osłonięte wejście umożliwia wpłynięcie do portu nawet w trudnych warunkach. Pomost mariny jest nowoczesnego typu i cumowanie jest dziecinnie łatwe. Stajemy, a otoczenie stanowią dziesiątki kolorowych kutrów rybackich i wszechobecne mewy w straszliwych ilościach, co budzi lęk o stan pokładu w przypadku rozpoczęcia bombardowania. Małe zwiedzanie przyległych terenów, posiłek w jakiejś jadłodajni i wieczór na jachcie - jesteśmy zaczytani, ale nie ograniczamy się tylko do tej strawy duchowej.
Dzień następny to etap do Łeby. Pogoda piękna, słoneczna z wiatrem ok. 3°B dała nam piękne żeglowanie. Trzymałem wachtę w kokpicie, gdy rozległ się warkot, którego natężenie gwałtownie rosło, i nagle zza grota wyskoczył dwusilnikowy samolot, lecący na wysokości kilkunastu metrów w odległości 30 metrów od jachtu! Trochę mnie skubaniec wystraszył. Potem było krótkie spotkanie z okrętem Straży Granicznej, standardowe sprawdzenie danych i już dalej niezakłócony kurs do Łeby. W końcowym odcinku wiatr wzmógł się nieco, ale wejście do portu, choć wymaga dokładnego nawigowania z powodu stale powstających mielizn, jest stosunkowo łatwe i gładko weszliśmy na wody rzeki Łeba, a następnie do pięknej mariny, gdzie zacumowaliśmy zgodnie ze wskazówkami bosmana. Położona w otoczeniu lasów, przylegająca do rzeki marina jest wyposażona we wszystko, co żeglarzowi potrzebne, a główny budynek, mieszczący bosmanat, restaurację (wysoki poziom) i dobry kompleks łazienny, jest bardzo ładny i robi przyjemne wrażenie. Do morza jest kilkaset metrów, ale do miasta trzeba przejść trzy kilometry. Można to zrobić rowerem, bo wypożyczalnia jest na miejscu. Poznajemy uroki tej miejscowości przez cztery dni, łącznie z wyprawą na ruchome wydmy, bo zachodni wiatr najpierw stężał do 6-7°B, a następnie przerodził się w sztorm i skutecznie zniechęcił nas do żeglowania. Nas tak, ale nie zawodników klasy "Laser", których to łódek kilkadziesiąt przez dwa dni współzawodniczyło w regatach. Widok był wspaniały, bo fala była na tyle duża, że jachciki wręcz momentami skakały po wodzie lub niknęły w dolinach, a wszystko to we wspaniałych barwach, bo słońca nie brakowało. Regaty zakończono przed planowanym terminem, ze względu na paskudny stan morza. Wiatr zachodni o dużej sile przenosił piach z plaży przez falochron do rzeki Łeba.
Uspokoiło się raptownie i rankiem wychodzimy z Łeby, której mamy już powyżej dziurek w nosie. Ciężki sprzęt usuwał piasek z zachodniego falochronu - jego warstwa miała ok. 60 cm. Wiatr z początkowego SSW3-4 szybko skręcił na SW-W6, co zmusiło nas do pójścia daleko w morze. Fala urosła i jej "dziobanie" tak mocno szarpało naszymi starymi już przecież żaglami, że zdecydowałem o zmianie halsu i podpłynięciu bliżej brzegu. Rzeczywiście, tam morze okazało się znacznie spokojniejsze, więc żagle poszły w dół a silnik zapewnił przyzwoite 5 węzłów w odpowiednim kierunku. Autopilot przejął sterowanie, więc załoga mogła oddać się ulubionemu zajęciu, czyli lekturze. Wrześniowe dni są krótkie, więc o zachodzie słońca mijamy Ustkę i płyniemy dalej. Spowodowane jest to ogłoszonym zamknięciem następnego dnia wczesnym rankiem, z powodu manewrów, poligonu morskiego leżącego właśnie między Ustką i Darłowem. Odległość między tymi miastami wynosi 20Mm, podczas gdy na okrążenie poligonu potrzeba dodatkowych 35 mil. Po ciemku wchodzimy do Darłowa, akurat tuż przed otwarciem mostu zwodzonego. Po chwili cumujemy do nabrzeża, szumnie oznaczonego jako "Marina Darłowo". Rano Jacek wyraził obawę, co do ilości paliwa w zbiornikach, bo wskaźnik się zepsuł, więc zamówiłem dostawę i taksówkarz przywiózł nam 20 litrów diesla w kanistrze. Zdziwiło to potężnie bosmana mariny, który drzewiej utrzymywał, że "tu zatankować się nie da". Już spokojni o możliwości mechanicznego napędu naszego jachtu, nie zwiedzając Darłowa wyruszamy. Słońce pięknie oświetla wieżę zwodzonego mostu i ładne budynki przy ujściu Wieprzy. Mijamy główki portu i prawie od razu obieramy kurs na Kołobrzeg, do którego, po dość monotonnej podróży, docieramy na tyle wcześnie, aby ruszyć w miasto i zjeść koszmarnie drogi i równie paskudny obiad w jakiejś knajpce, a także powałęsać się troszkę po bulwarze i uliczkach. Dodam, że jak na tak duże miasto marina jest mikroskopijna. Zacumowałem long side prawie na styk miedzy dwoma jachtami, i było to ostatnie normalne wolne miejsce, a sezon właściwie już minął. Kontenery łazienkowe okazały się nie całkiem do użytku, więc zgodnie z dyspozycją bosmana, cytuję: kąpać będziecie się w damskim, a pozostałe potrzeby spełniać w męskim, co zostało poparte wręczeniem kluczy od obu tych przybytków, korzystaliśmy z obu. Spowodowało to rankiem kłopotliwą sytuację z załogantką niemieckiego jachtu, a poinformowany o tym wspomniany bosman skwitował: i dobrze, Niemra może poczekać! Jakie to polskie! Zamiast naprawić hydraulikę ten facet wygłasza mądrości - wstyd mi za tego chama.
Żegnamy Kołobrzeg i płyniemy dalej. Pogoda jest ładna i krótki odcinek do Dziwnowa pokonujemy szybko. Przed wejściem w główki obserwujemy przebarwienie morza, spowodowane wlewem wód rzeki Dziwna. Stajemy w marinie przy porcie rybackim, administrowanym przez Urząd Morski. Bosman pobrał opłatę 54 złotych informując, że większość jest za korzystanie z toalety. Później okazało się, że jest ona w stanie fatalnym!
Dziwnów, po którym zostałem oprowadzony przez Jurka zrobił na mnie korzystne wrażenie, a leżące w pobliżu mariny osiedle rybackie wręcz zachwyciło cichym urokiem ślicznych domków w aureolach wypieszczonej zieleni ogrodowej.
Płyniemy dalej. Pólnocno zachodni wiatr o sile 5-6°B pozwala na szybkie płynięcie wzdłuż klifowego brzegu wyspy Wolin, ale fala jest już duża i jachtem trochę rzuca. Z zadowoleniem przyjmujemy więc widok główek portowych i wejście na osłonięte wody Świny. Wpływamy na moment do mariny, oglądamy korzystne zmiany, które czynią port lepszym i większym.
Płyniemy dalej, bowiem noc chcemy spędzić w Trzebieży. Ze zdumieniem stwierdzamy, że silny wiatr wywołał zjawisko "cofki" i Świna płynie w drugą stronę z prędkością niemal 3 węzłów. Stajemy w porcie rybackim, a późny, smaczny obiad zjadamy w nowej restauracji usytuowanej blisko Centralnego Ośrodka Żeglarskiego, do którego zachodzimy pooglądać jachty. Sam ośrodek robi, niestety, przygnębiające wrażenie - starzeje się i jest wyraźnie niedoinwestowany.
Szczecin osiągamy następnego dnia i natychmiast przystępujemy do klarowania, bo wieczorem ma przyjechać Robert, któremu jutro rano formalnie przekażę jacht. Gdy już dotarł, przez dwie godziny podlegał intensywnemu zaznajamianiu z wyposażeniem, a potem wziął udział w wieczorze kapitańskim, trwającym do późnych godzin.
W trakcie rejsu przepłynęliśmy 269 Mm odwiedzając wszystkie polskie porty otwartego morza z wyjątkiem Ustki - winowajcą był sztorm, który przetrzymał Ambasadora przez cztery doby w Łebie. On także spowodował brak czasu na odwiedzenie kilku porcików na południu Rugii, które mieliśmy w planach. Ale uznaję ten rejs za udany, bo płynąc blisko brzegu mieliśmy okazję zobaczyć wszystkie latarnie morskie i podszlifować umiejętności wpływając do wielu portów. Na dodatek atmosfera stworzona na jachcie przez Jacka i Jurka była wspaniała, więc czego więcej można życzyć sobie na dwa tygodnie płynięcia?
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach