Dziwnie tego roku moda przyszła na Norwegię, z grupy dyskusyjnej pl.rec.zeglarstwo dowiedzieliśmy się, że ok. 13-15 polskich jachtów pływało, pływa lub będzie pływać w tym sezonie.
"Solaris" jest jednym z nich, a my byliśmy jedną z załóg na jednym z etapów (w zamierzeniach miała to być pętla Tromso - Nordkap - Tromso, a wyszło Narvik - Nordkap -Tromso). Niedługo Krzysiek Bieńkowski spróbuje opłynąć nim właśnie Spitzbergen.
Zaokrętowaliśmy się w Narwiku 20.06 przy pięknej pogodzie, poprzednia załoga wspominała, że przedostatniego dnia rejsu po raz pierwszy założyli T-shirty. Najpierw interesowały nas prysznice - mnie podróż zajęła ok. 50 godzin pociągiem, busem, promem..., 2500 km stanowczo kwalifikuje się na samolot. Dla tych, co planują rejsy w dziwnych, odległych rejonach świata polecam stronę http://www.whichbudget.com/pl/, na przyszłość będę mądrzejszy.
Jacht okazał się sprawny i dobrze przygotowany do rejsów w zimnych i trudnych rejonach, być może dlatego prawie do końca mieliśmy ładną pogodę.
Popłynęliśmy przez Harstad, gdzie zatrzymaliśmy się przy miejskiej keji i tu, o północy, spotkała nas
pierwsza miła niespodzianka. Gdy nasza szantywomenka Marta Sienkiewicz zaczęła grać i śpiewać, a my
razem z nią, zatrzymała się przy nas kilkunastoosobowa grupa Norwegów w średnim wieku i po jednej z
szant odśpiewali nam a capella jakąś pieśń. Nagrodziliśmy ich oklaskami i takie śpiewanie na zmianę
powtórzyło się to jeszcze raz. Przypuszczam, że był to jakiś chór na wycieczce. To było praktycznie
ostatnie miasto w tym rejsie, dalej już zawijaliśmy do maleńkich, rybackich porcików, gdzie
spotykaliśmy się dużą życzliwością miejscowych rybaków: tankowanie wody, prysznice - proszę bardzo.
Czasami miejscowość liczyła kilkanaście domów, czasami 7.
W jednym z nich wywożono kuterkiem kozy i małe koźlęta na wyspę, gdzie zostawały samopas do wiosny - część załogi pomagała najpierw w załadunku, a później zaproszona popłynęła razem z gospodarzami na wycieczkę. Także w tym porciku zobaczyliśmy suszące się dorszowe łby - okazuje się, że są eksportowane do Japonii, nie mam pojęcia, co Japończycy z nimi robią.
Ponieważ jeden z poprzednich kapitanów (Adam Hoffman) zostawił wędkę, to żeby coś z nią zrobić II of.Michał Zawadzki (zarzucił na głębokości 40 m - kilkadziesiąt sekund i już całkiem przyzwoity dorsz był na pokładzie, Tak było do końca: ja pilnowałem tylko, żeby nie łapać ich za dużo, tyle, co na obiad.
Zresztą łapaliśmy nie tylko dorsze, także makrele i inne, których nazw nawet nie znaliśmy
Smażone, pieczone, zupa rybna były znakomitym zamiennikiem obiadowych puszek. Jedyna porażka w łapaniu, - gdy próbowaliśmy łowić na tej samej głębokości, ale przy brzegu fiordu. Poprzednio robiliśmy to w oddaleniu od brzegów.
Wreszcie wydostaliśmy się z Lofotów na pełne morze i popłynęliśmy już non-stop 220 Mm na Nordkap, tak przynajmniej planowałem, ale wiadomo: najlepsze plany ludzi i myszy może przypadek pokrzyżować.
Przytoczę tu, jaką wiadomość o tym zdarzeniu zamieścił serwis PAP i za nim powtórzyła "Gazeta Wyborcza", Onet.pl (http://info.onet.pl/943102,12,item.html), po to, żeby nie brać ich dosłownie: dziennikarze nie będący specjalistami w danej dziedzinie piszą dziwne rzeczy....
[60-letni Sigmund Ingebrigtsen popadł w kłopoty, gdy wracał z zakupów z Hammerfest do Rolvsoya na północy Norwegii. Silnik jego 18-stopowej łodzi zatrzymał się, a emeryt nie miał przy sobie telefonu komórkowego ani radia.
Byłem już niedaleko brzegu i widziałem swój dom, ale mimo pięknej pogody zacząłem dryfować na pełne morze. Prąd zaczął mnie znosić w kierunku Morza Barentsa. Dopiero po 30 godzinach na morzu uratował mnie polski jacht" - opowiedział Ingebrigtsen. Wspomniał o niezwykłej gościnności Polaków. "To wspaniali i gościnni ludzie. Najbardziej smakowało mi polskie jedzenie. Ci Polacy uratowali mi życie, zwłaszcza, że mieszkam samotnie i nikt by nawet nie zauważył mojej nieobecności".
Kapitan wezwanego przez Polaków statku ratowniczego, Odd Roar Pettersen potwierdził, że Norweg rzeczywiście może zawdzięczać życie polskim żeglarzom.]
A tymczasem...
Poszedłem sobie odpocząć, bo jasny dzien. (jaki dzien...., tak jakby o tej porze roku noc była), godz. 17.25 i warunki łaskawe - 2 B, słoneczko i fala może z 0,4 m, temp. ze 13-15 st., a tu przychodzi Robert i mówi, że zauważyli człowieka na małej motorówce (najwyżej 12 ft, żadne tam 18 jak w ww. wiadomości) wzywającego pomocy - machał pomarańczowym kapokiem .
Podpłynęliśmy bliżej i z rozmowy okazało się, że zabrakło mu paliwa.Trochę zastanawialiśmy się co z nim począć, tzn. czy holować go do najbliższego brzegu? (ok. 4,5 Mm). Brzeg stromy, skalisty i bezludny - bez sensu go tam zostawić. Holować do najbliższego portu? Około 12-15 Mm w bok od trasy na Nordkap, z 6 godzin "do tyłu", a z prognoz i locji wynikało, że wracając możemy się natknąć na wiatry "w pysk"..., no to doszliśmy do wniosku, ze w tej sytuacji najlepiej nadaje się SAR :).
Próba wezwania go przez UKF-kę nie powiodła się (byłem zwolennikiem zachowania procedur), więc Robert wybrał 112 na komórce i tam kompetentny człowiek wypytał go dokładnie o stan wzywającego pomocy, na czym się znajduje i o dokładną pozycję, po czym oświadczył, że zawiadomi Redniggskapelt, bo tak się chyba ichni SAR nazywa . Gdy zadzwoniliśmy ponownie za jakieś 15 min, to powiedział, że SAR już wie i będzie u nas za ok. 1h 40 min. i rzeczywiście przypłynęli prawie co do minuty.
W międzyczasie, gdy porozmawialiśmy z Norwegiem (szczupły, nie wyglądający na 60 lat, trochę kiepsko kojarzący - chyba z wyczerpania, stresu) i usłyszeliśmy, ze od 24 (26?) godzin nic nie jadł, to zaprosiliśmy go na jacht i poprosiłem dziewczyny, żeby zrobiły mu kanapki i dały herbatę z cytryną. Gdy już zjadł, to - widząc, że łapczywie patrzy jak ja palę - jeszcze położyłem paczkę papierosów i powiedziałem If You want, You can.. Trochę się zrobiło zabawnie, bo popielniczki mieliśmy z pustych puszek po piwie i gdy mu taką podsunąłem, to chciał się "tego" napić.... Uznałem, ze skoro poszliśmy drogą "urzędową", to ŻADNEGO alkoholu nie dostanie i herbata wystarczy...
Czekając gadaliśmy sobie: dla mnie facet był zupełnie nieodpowiedzialny.
Nie miał w tej motorówce najmniejszych wiosełek, pagaji na taki przypadek. A wiatr był dopychający do lądu - nie jak w dziennikarskiej wersji prąd wynoszący na morze (w czasie czekania zdryfowało nas trochę w kierunku brzegu) i gdyby miał te pagaje, to może i zajęło by mu z 10 h, ale do najbliższej wyspy by dopłynął. Gdyby zaimprowizował jakiś żagiel - też.. Fakt, że nie bardzo miał z czego zaimprowizować (musiałbym z niego zdjąć cienki kombinezon, żeby sprawdzić, czy ma jakąś koszule pod spodem). Na moje pytanie dlaczego nie ma komórki, odpowiedział, że jemu niepotrzebna (a jeden z moich kolegów - Jurek Makieła wzywa do trzymania ich w wodoszczelnych pokrowcach, co ma oczywiście sens, taaaaak, najpierw trzeba mieć co trzymać!).
Pytał z jakich miast w Polsce jesteśmy (to, że z Polski to wiedział) i stwierdził, że był kiedyś w Gdyni - gdy pracował jako marynarz..., no comments.
SAR w końcu przypłynął, gdy był już blisko, to zrobili nam ze 2-3 zdjęcia (my im też) zabrali go na hol i bez żadnych czułości, czy formalności pożegnaliśmy się.
Jeszcze na chwile przed zejściem z jachtu Norweg spytał, czy to ja jestem kapitanem, a po usłyszeniu, że tak stwierdził, że ze mnie jest very good man, because ja mu dalem eat & drink..., co skomentowałem, że jednak on się na ludziach nie zna... .
Następnego dnia, pod wieczór zaczęło się: zaczęliśmy dostawać gratulacje, także - co mnie ujęło szczególnie - od zupełnie nam obcych ludzi. To było miłe.
I jeszcze moje wnioski:
Mają rację Ci, co twierdzą (na grupie dyskusyjnej pl.rec.zeglarstwo), że nic takiego wielkiego nie zrobiliśmy. Wykonaliśmy tylko jeden telefon i poczekali łącznie ze 2 godziny.
Gdybyśmy postąpili inaczej, to nie dość, że złamalibyśmy wszelkie przepisy Kodeksu Morskiego, odnoszące się do takich sytuacji, ale nie można by później w oczy sobie spojrzeć.
Zrobilibyśmy to ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości i solidarności. Człowiek na maleńkiej łódce - na morzu - jest baaaardzo samotnym i bezradnym człowiekiem (przynajmniej ten był).
To, że tą sprawę rozdmuchały media..., to był przypadek : widocznie w tym dniu nie było żadnego spektakularnego wypadku, morderstwa czy innej tragedii... i tyle.
Generalnie najwięcej pochwal należy się Grażynie i I of. Robertowi Robaczewskim, ponieważ to oni mieli wachtę, zauważyli go, sprawdzili lornetką co się dzieje i podjęli wstępne, najważniejsze decyzje.
Wniosek: dobra obserwacja - co nakazują wszelkie podręczniki - w 99%
prowadzona jest dla bezpieczeństwa własnego jachtu i załogi, ale czasami MOŻE ZALEŻEĆ od niej czyjeś cudze życie.
Czy w tym przypadku zależało? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć.
Z jednej strony słaby wiatr dopychający do lądu, z drugiej żadnych jachtów w tym rejonie i kutrów rybackich - te zostały poniżej szerokości 70N, także po kilku godzinach oziębiło się i zaczęło mżyć. Statki nieliczne i raczej daleko idące od tej pozycji.
Po drodze odwiedzaliśmy atrakcje: Krążownik "Murmańsk", który holowany w sztormie "na żyletki" wolał "zakotwiczyć się" przy brzegu i lodowiec dochodzący do poziomu morza. Wtedy (znów ok. 02 w nocy/dniu - jak tu pisać, gdy słońce nie zachodzi) była jedyna burza i najwyższa temperatura w całym rejsie, 22 st. C.
Norwegia jest piękna i.... pusta. Powyżej szerokości Harstad NIE wdzieliśmy już ani jednego jachtu.
Warto tam pływać przede wszystkim dla niesamowitych widoków skalistych gór, spadających prawie pionowo
do wody, poprzeżynanych dziesiątkami wodospadów i sympatycznych, uczynnych ludzi.
Po tym, jak w sylwestrowym rejsie prowadziłem "J. Conrada", stwierdziłem, że na długo mi zimna wystarczy, a jednak - po tym rejsie- zmieniłem zdanie.
Janusz Drozd
Autorzy zdjęć : Grażyna Robaczewska, Andrzej Zawadzki (III of.), Janusz Drozd
|