Wokół Bornholmu na Ambasadorze
18-25 wrzesień 2009 r.
Autor: Relacja Roberta Grodeckiego
Po kilkuletniej przerwie, udało zorganizować się w naszym klubie szkolenie na stopień żeglarza jachtowego. Kurs spotkał się z dużym zainteresowaniem: w szkoleniu wzięło udział 20 uczestników, którzy - jak pokazał czas - okazali się bardzo zainteresowani zdobyciem wiedzy i umiejętności pozwalających na samodzielne uprawianie żeglarstwa. Pomysł zorganizowania rejsu na klubowym jachcie, o dumnym imieniu s/y Ambasador, zrodził się w trakcie trwającego szkolenia żeglarskiego w Kunicach.
Gdy padła propozycja zorganizowania morskiego rejsu, pomysł spotkał się z dużym zainteresowaniem uczestników kursu. Zapisało się ich tylu, że w konsekwencji doszło do zorganizowania dwóch tygodniowych etapów. Należy podkreślić, że dla większości miało to być pierwsze "poważne" pływanie w życiu.
Wstępnie określono termin i akwen. Ze względu na wcześniejsze zapisy członków klubu na pływania Ambasadorem, wolny pozostawał jedynie wrzesień. Akwenem, na którym rejs miał się odbyć był Zalew Szczeciński, zarówno po polskiej, jak i niemieckiej stronie, ewentualnie Usedom oraz Griefswalder Bodden. Jako pomysłodawca zgodziłem się poprowadzić oba rejsy.
Pierwszy z nich, odbył się w dniach od 12 do 18 września 2009 r. na trasie: Szczecin Dąbie, Trzebież, Ueckermunde, Wolgast, i powrót morzem do Świnoujścia i dalej do Szczecina Dąbia, gdzie w porcie Harcerskiego Ośrodka Morskiego (HOM) odbyła się wymiana załogi.
Drugi etap, miał już w pełni morski charakter i trwał od 18 do 25 września 2009 r. Zdaniem uczestników rejsu, przeżyte wrażenia zasługują na utrwalenie. Być może opisana historia, stanie się zachętą dla innych żeglarzy do udziału w morskim rejsie. Zarówno dla tych, którzy zetknęli się z żeglarstwem po raz pierwszy, jak i tych, którzy mają za sobą wiele żeglarskich sezonów na wodach śródlądowych, a do tej pory albo nie mieli okazji, albo odwagi by "posmakować słonej wody".
Dzień pierwszy
Ze względu na to, że pomiędzy pierwszym, a drugim tygodniem na Ambasadorze, zaplanowany został przegląd mocno eksploatowanego w tym sezonie silnika, nasz pierwszy rejs, zakończyliśmy nieco wcześniej, bo już w czwartek wieczorem 17 września 2009 r. Sprawę przeglądu ułatwiło to, że na terenie HOM w Szczecinie Dąbiu mieści się serwis Volvo Penty. Należało jedynie na kilka godzin umożliwić mechanikom dostęp do jachtu, co miało nastąpić dzień później, tj. w piątek.
Następna załoga miała dojechać dopiero w sobotę, a ja zaplanowałem nieco odpocząć po "trudach" pierwszego tygodnia. Jakież było moje zdziwienie, gdy bladym świtem, w piątek 18 września 2009 r., zostaliśmy obudzeni przez nową załogę, która dojechała do nas prosto z Legnicy. Na kei stawili się: Marian Pawlik, Marek Wasilewski, Piotr Jędrasik. Czwarty załogant - Piotr Czerniak - miał dołączyć do nas w Świnoujściu.
Dzięki wczesnej pobudce wszystko, co było zaplanowane na ten dzień, zostało zrealizowane (oczywiście poza moim wypoczynkiem). Pierwsza ekipa sprawnie się spakowała i udała w drogę powrotną, nowa natomiast zapakowała się na jacht, który już o godzinie dziewiątej został udostępniony mechanikom. Jacht miał być gotowy na godzinę trzynastą. Mieliśmy, więc kilka wolnych godzin. Zaproponowałem wycieczkę po szczecińskich klubach żeglarskich rozlokowanych nad jeziorem Dąbskim. Odwiedziliśmy zasłużony Jacht Klub AZS Szczecin, którego członkiem był m. in. Ludomir "Ludojad" Mączka, który na swoim jachcie Maria, wraz ze zmieniającymi się załogantami, opłynął świat. Koledzy mogli obejrzeć ster z Marii, wyeksponowany w siedzibie klubu. Po obejrzeniu jachtów stojących w klubowej marinie trafiliśmy następnie do klubu PTTK. Tam ku naszemu zdumieniu "odkryliśmy" znajomy jacht stojący na brzegu.
Pamiętam, jak przez lata, jeżdżąc na narty w Sudety, obserwowałem postępy prac przy kadłubie jachtu, budowanego na terenie fabryki bombek choinkowych "Vitbis" w Złotoryi. Teraz jacht ten stał wyciągnięty z wody, z przyczepioną kartką informującą, że jest do sprzedania i z podanym numerem telefonu. Zadzwoniłem, odebrał - a jakże - właściciel, czyli Jurek Kotwica. Odżyły wspomnienia. Jurka poznałem w 2003 r. dzięki nieodżałowanemu Mirosławowi Porankiewiczowi. Jurek kończył wyposażanie jachtu, który planował jeszcze w tym sezonie zwodować, otrzymałem nawet zaproszenie na rejs taklowniczy. Niestety czas nie pozwolił na pomoc przy jachcie, a w parę miesięcy później wyjechałem na dłużej do USA i straciłem kontakt z Jurkiem. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy odkryliśmy jacht Jurka w Szczecinie. Zwłaszcza, że nasz kolega ze Złotoryi planował nawet rejs dookoła świata. Skończyło się na czterech sezonach na Morzu Śródziemnym. Jak poinformował mnie właściciel, jacht jest do kupienia za 200 tyś. zł.
Zaczynamy
Po powrocie do HOM-u i odebraniu jachtu, załoga demokratycznie zdecydowała, że mimo zmęczenia (całonocna jazda z Legnicy) chcą jak najszybciej wypłynąć. A że pogoda była wyjątkowo dobra (jak na wrzesień), to po przeprowadzeniu półgodzinnego przeszkolenia na pokładzie jachtu z manewrów portowych i obsługi urządzeń pokładowych, uruchomiliśmy silnik i oddaliśmy cumy. Po kilku minutach minęliśmy główki basenu portowego HOM i wyszliśmy na akwen jeziora Dąbie Małe. Ze względu na zaplanowany wcześniej głównie szkoleniowy charakter rejsu, skierowałem Ambasadora na zachód. Płynęliśmy równolegle do południowego brzegu jeziora i jeszcze raz mogliśmy spojrzeć na szczecińskie kluby. Po przepłynięciu obok JK AZS Szczecin skierowaliśmy się do wąskiego kanału łączącego jezioro z rzeką Odrą. Podjąłem, bowiem decyzję, że na Zalew Szczeciński popłyniemy rzeką. Po drodze minęliśmy sławny klub żeglarski Pogoń. Rejs po Odrze miał umożliwić załodze przećwiczenie żeglugi po znakach nawigacyjnych, a przy okazji mogliśmy pooglądać nabrzeża szczecińskie, panoramę miasta, urządzenia portowe. Dodatkową atrakcją były mijane statki, które szły do Szczecina lub w drugą stronę, do morza.
W pewnym momencie zaskoczyłem załogę komendą - "do salutu banderą", po chwili wszystko się wyjaśniło. Mijał nas okręt wojenny pod banderą RFN. W naszym przypadku salut polegał na wyciągnięciu flagsztoku z uchwytu i pochyleniu go wraz z banderą. Niemcom sprawiło to nieco więcej fatygi. Najpierw wyraźnie byli zaskoczeni, że na tak małym jachcie, jak nasz, ktoś zna i pamięta o ceremoniale żeglarskim i zwyczaju salutowania wszystkich jednostek wojskowych. Na pokładzie okrętu niemieckiego powstało spore zamieszanie, rozpoczęła się swoistego rodzaju gonitwa po pokładzie, by zdążyć z odsalutowaniem zanim nasze burty miną się! Należy przyznać, że wyglądało to dość komicznie i chyba nieco poirytowało naszych zachodnich sojuszników, zwłaszcza, że żadna jednostka przed nami i za nami nie salutowała niemieckiego okrętu. Po chwili okazało się, że to nie koniec przygody z ceremoniałem morskim. Kolejno zaczęły mijać nas następne okręty i to pod różnymi banderami: duńską i szwedzką oraz niemiecką. Załodze tak się spodobało "dochowywanie pamięci tradycji morskiej", że kolejno salutowali mijanym jednostkom, co za każdym razem wywoływało podobny skutek. Najpierw zamieszanie na pokładzie, następnie gonitwę i nerwowe szarpania z linkami flagsztoku w celu pośpiesznego opuszczenia bandery dla uhonorowania naszej biało - czerwonej! Kawalkada mijanych okrętów wojennych świadczyła o jakiś manewrach lub "sojuszniczym" spotkaniu?
Po około czterech godzinach żeglugi częściowo na żaglach, a więcej na katarynie (chodzi o silnik) zbliżyliśmy się do Trzebieży. Ze względu na to, że naszym celem w tym dniu było Świnoujście i była już godzina osiemnasta (we wrześniu dzień jest już krótki, a zmierzch zapada około siódmej wieczorem) postanowiliśmy nie zatrzymywać się. Chciałem jednak, aby koledzy, chociaż z pokładu jachtu i w biegu popatrzyli na słynną Trzebież. Wcześniej ponoć siedzibę szkoły Krigsmarine, a od 1946 roku bodajże najsłynniejszego i najbardziej zasłużonego ośrodka żeglarskiego w Polsce - siedzibę Centralnego Ośrodka Żeglarskiego PZŻ. Kiedyś fakt odbycia szkolenia i posiadania patentu trzebieskiego był powodem szczególnej dumy, z jednej strony i zazdrości innych żeglarzy, z drugiej. Dzisiaj ośrodek najwyraźniej nie radzi sobie z wyzwaniami gospodarki rynkowej i mimo naprawdę tytanicznej pracy i poświęcenia ze strony kierownictwa, w szczególności prezesa Bogdana Samociuka i jego żony, przemiłej Ani Samociuk, mocno podupadł. A były czasy, że na szkolenie lub rejs można było dostać się jedynie "po znajomości", tylu było chętnych.
Nie zmniejszając obrotów silnika, przepłynęliśmy przez port i wejściem północnym wyszliśmy na szerokie wody Zalewu Szczecińskiego. Akwen tego naszego "morza wewnętrznego" zrobił naprawdę ogromne wrażenie na załodze. Po jeziorze Kunickim, już jezioro Dąbskie zrobiło duże wrażenie na załodze, a co dopiero "bezkresny" Zalew. I tutaj mała dygresja. Zgodnie z sugestią Marka Kowalika - prezesa naszego klubu, rejs w założeniu swoim miał ograniczyć się do wód Zalewu. Przyczyna była prozaiczna obawy, co do umiejętności świeżych żeglarzy, bez jakiejkolwiek większej praktyki (poza Marianem, który zaraz po kursie miał okazję pożeglować przez tydzień na klubowym jachciku po Mazurach i Piotrem, który miał za sobą już pewne doświadczenia morskie - o czym Marek zresztą nie wiedział) oraz moich umiejętności, jako osoby prowadzącej rejs (znaliśmy się od niedawna, członkiem klubu zostałem gdzieś w okolicach kwietnia 2009 r.).
Obserwując ogromne zainteresowanie i entuzjazm załogi z tego, co działo się wokół i na jachcie, rzuciłem mimochodem - "a może popłyniemy na Bornholm?". Propozycja została przyjęta. W dobrych nastrojach, pod żaglami, a w kanale Piastowskim na silniku, po kolejnych czterech godzinach, już po ciemku, przypłynęliśmy do Świnoujścia. Po drodze, po zmierzchu, moi załoganci mogli przećwiczyć żeglugę nocną w oparciu o światła nawigacyjne. W kanale Piastowskim mogli sterować na świecące nabieżniki, ćwicząc wchodzenie i schodzenie z ich osi. Sporo emocji wywoływało mijanie statków idących na światłach wąskim kanałem. W praktyce można było obserwować zmieniające się barwy świateł burtowych.
Na noc stanęliśmy przy nabrzeżu Władysława IV, w centrum miasta. Oczywiście w Świnoujściu wieczorem uczciliśmy fakt "cudownego ocalenia", po czym udaliśmy się na... długi spacer, bo nikomu nie chciało się jeszcze spać. Postanowiliśmy pójść na zachodni pirs, ten z białym charakterystycznym wiatrakiem na końcu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o port północny, w którym od kilku lat działa marina jachtowa. Zastaliśmy w porcie dwa zaprzyjaźnione jachty trzebieskie: Śmiałego oraz Głowackiego. Śmiały to znany jacht o długości 18 m i 140 m2 powierzchni żagli, który zasłynął w latach 60-tych rejsem do obu Ameryk, pod kapitanem B. Kowalskim. Z rejsu tego napisano kilka książek, m.in. młodziutki Krzysztof Baranowski opublikował wdzięczną książeczkę, pt.: "Kapitan kuk". Drugi jacht to najmniejszy Polski żaglowiec - brygantyna s/y Kapitan Głowacki (wcześniej Henryk Rutkowski).
Okazało się, że na pokładzie obu jachtów są znajomi kapitanowie i załoganci, z którymi miałem przyjemność już pływać - i to nas zgubiło. Polskim obyczajem należało coś wypić za "cudowne spotkanie", które niestety mocno się przedłużyło, a zakończyło wzajemnym odprowadzaniem i dalszymi "pożegnaniami".
Dzień następny zaczął się - krótko mówiąc - bólem głowy!Dzień drugi i trzeci
Od rana zajęliśmy się pospiesznymi zakupami, tankowaniem wody, porządkami na jachcie i przygotowaniami do wyjścia w morze. Wysłuchana prognoza z Radia Witowo była zachęcająca: wiatr SE 3 do 4 w skali Beauforta, stan morza do 2. Warunki idealne, dla idących na Bornholm. W morze wyszliśmy około godziny piętnastej. Załoga została podzielona na dwie wachty, które miały się w nocy zmieniać, co 3 godziny. Pierwszym oficerem został Marian Pawlik (w końcu miał za sobą 7 dniowy rejs po Mazurach) a na dokładkę dostał Piotrka Jędrasika, drugą wachtę stanowili: oficer Piotr Czerniak oraz Marek Wasilewski. Ja miałem wychodzić na pokład w razie potrzeby, chodziło o to bym był wypoczęty i gotowy do działania w szczególnych sytuacjach, które zawsze mogą się zdarzyć na morzu.
Dla bezpieczeństwa załogi poleciłem założyć na noc szelki i przypiąć się do jachtu. Udzieliłem instruktażu dotyczącego bezpieczeństwa. Omówiłem symptomy choroby morskiej i sposobu wymiotowania (nie na stojąco, ale nisko na nogach - najlepiej na kolanach i zawsze na zawietrzną). Rano okazało się, że instrukcja się przydała,jeden z załogantów został "prezesem", czyli oddał hołd Neptunowi. W nagrodę dostał czekoladę (taki zwyczaj), którą i tak wszyscy spałaszowaliśmy. Po około 17 godzinach spokojnej żeglugi byliśmy pod zachodnim brzegiem Bornholmu. Pierwotnie planowaliśmy wejść do Ronne, stolicy wyspy, zamieszkałej przez około 20 tysięcy mieszkańców. Ale szło nam tak dobrze, że postanowiliśmy przejść północny cypel wyspy i stanąć w którymś z urokliwych porcików w północno-wschodniej części wyspy. Portem, który nas przyjął było Allinge. Z tego, co pamiętam, w porcie byliśmy około godziny czternastej. Po szybkim prysznicu i przebraniu się w wyjściowe ciuchy ruszyliśmy w miasto. Zwiedzanie Allinge zajęło nam całe pół godziny, a że dzień był wręcz upalny (a było to już w niedzielę 20 września 2009 r.!) zaproponowałem zwiedzenie ruin zamku Hammeshus, największego tego typu obiektu na wyspie, położonego po drugiej stronie północnego cypla wyspy. Po drodze odwiedziliśmy miejski cmentarzyk. Ku naszemu zaskoczeniu była tam zadbana kwatera z pomnikiem i grobami żołnierzy radzieckich, którzy najpierw zdobyli wyspę w 1945 r. a następnie przez rok ją okupywali. Wycieczka była niezwykle udana, mogliśmy podziwiać wiejskie plenery, zadbane gospodarstwa rolne (rolnictwo obok turystyki jest ważną gałęzią gospodarki Bornholmu). Po drodze do zamku trafiliśmy na ogromną "dziurę" w ziemi - kamieniołomy, z których słynie wyspa. Wielkość i głębokość wyrobiska, na które mogliśmy popatrzeć z góry, zrobiła naprawdę duże wrażenie. Również ruiny wzbudziły ogromne zainteresowanie. Miłym akcentem było "święto latawca" - spora grupka dzieci wraz z opiekunami, na łące przed zamkiem, puszczała liczne latawce.
Na jacht wróciliśmy inną drogą, mijając kolejne stare wyrobisko po kamieniołomie. Miało ono kształt prostokąta i zamienione zostało w zbiornik słodkiej wody o wielkośćci sporego jeziora.
Dorsz
Nasza wycieczka kosztowała nas sporo energii. Wszyscy byliśmy bardzo głodni i wszyscy byliśmy zgodni - "zjadłoby się jakąś świeżą rybkę". A Marek dodał do tego - "a rybka wiadomo lubi pływać". Tylko, gdzie można kupić świeżą rybę wieczorem i to w dodatku w niedzielę?!
Okazało się rychło, że jednak można! Idąc nadmorskimi uliczkami przedmieść Allinge z oddali zauważyliśmy "tubylca", który na przystani łodziowej Kampelokken sprawiał duże ryby. Podeszliśmy do rybaka i z zazdrością podziwialiśmy wielkość i świeżość ostatniego dorsza, nad którym biedził się dzielny wyspiarz. I tu zaskoczył nas wszystkich Marian, który zagadnął Duńczyka piękną niemczyzną o "możliwość ewentualnego i dobrowolnego odkupienia za niewielką odpłatnością rybki" (oczywiście wszystko po niemiecku). Na co usłyszeliśmy z ust rybaka: "gulu gulu duku, duku", co Marian przetłumaczył, jako: "nie sprzedam wam tej ryby..., ale możecie ją sobie wziąć, niech wam wyjdzie na zdrowie". Muszę przyznać wszyscy byliśmy pod wrażeniem gestu tego starszego człowieka.
Po powrocie na jacht, Marian z Markiem zajęli się rybą, ja szkłem, a pozostali załoganci przytargali nie wiadomo skąd, duży drewniany stolik ogrodowy z ławeczkami do siedzenia i ustawili go obok jachtu. Po chwili cały stół zastawiony został talerzami, szklankami, butelkami. Na wymontowanej z jachtu kuchence smażyła się ryba (dobre 7 kg), a my ze szklaneczkami dyskutowaliśmy nad wyższością poszczególnych rodzajów "wód mineralnych". Niezła scenka rodzajowa, trudno, więc się dziwić, że budziliśmy duże zainteresowanie i nieukrywaną zazdrość u spacerujących po porciku w Allinge turystów. Zapach smażonego dorsza był chyba wyczuwalny w całym czterotysięcznym miasteczku.
Powiem krótko, to była prawdziwa uczta - mniam - możecie nam zazdrościć, nie ma nic tak przyjemnego, jak posiłek pod błękitnym niebem i butelka dobrego czerwonego wina (tańszego niż w Polsce!).
Dzień czwarty - Christianso
W poniedziałek 21 września 2009 r., po śniadaniu, oddaliśmy cumy i pożegnaliśmy się z urokliwym Allinge. Naszym kolejnym celem był kompleks kilku skalistych wysepek, z największą Christianso, położonych ok. 10 Mm na północny - wschód od Bornholmu. Jest to najbardziej na wschód położone, stale zamieszkałe, terytorium Danii. Na dwóch wysepkach, mniejszej Frederikso i większej Christianso mieszka około 150 osób, całe rodziny z dziećmi. Na wyspie jest kilkadziesiąt domów mieszkalnych, latarnia, kościółek, szkoła podstawowa, poczta, jedna knajpa. W porcie stoi kilka kutrów. Na wyspie jest tylko jeden pojazd mechaniczny: ciągnik rolniczy.
Wysepki są ogromną atrakcją turystyczną. Turyści korzystają głównie ze stałego połączenia morskiego z Bornholmu. Ale na pewno większą atrakcją, jest zawitać na wysepki, na pokładzie jachtu.Wyspy są rewelacyjne, wspaniale zachowane umocnienia obronne z XVII i XVIII wieku, stary cmentarzyk, z którego roztacza się ze wszystkich stron widok na morze, intensywna zieleń kontrastująca z rudawo brązowym kolorem skał, domów, murków oporowych. Jeśli do tego dodamy błękit nieba, granat morza omywającego swymi falami skaliste brzegi wyspy, starodawne armaty dumnie celujące w niewidocznego wroga, to mamy klimaty, jak z opowieści o piratach mórz południowych lub co najmniej z "Wyspy Skarbów" R. L. Stevensona.
Zwiedzenie obu wysp zabiera nie więcej niż 45 minut. Myślę, że jest to dobre miejsce dla ludzi lubiących proste, spokojne życie, bez "wyścigu szczurów" i współczesnego konsumpcjonizmu. Życie sprowadzające się do najprostszych spraw, działań, relacji między ludzkich.
Po około dwóch godzinach pożegnaliśmy się z tą ziemią ludzi szczęśliwych i pogodnych, żyjących poza ramami świata, jaki znany jest większości z nas - "malutkich trybików" współczesnego świata.
Dwa dni (i noce) w Nexo
Pogoda wyraźnie zaczęła się zmieniać. Wiatr stawał się coraz mocniejszy, wiało już, co najmniej z siłą 4 do 5° B. Zmienił się również kierunek na północno - zachodni. Na zarefowanym grocie i foku poszliśmy z powrotem na Bornholm. Po kilku godzinach staliśmy na cumach w Nexo, drugim pod względem wielkości miasteczku na wyspie. Jak okazało się później, przyszło nam spędzić w nim ponad dwie doby, w oczekiwaniu na poprawę pogody. Rozdmuchało bowiem się do regularnej 6° B w porywach do 7. Najgorsze było to, że wiało z SW, czyli prosto od Świnoujścia. Najmniej korzystnie dla chcących wrócić do tego portu z Bornholmu. Czas spędzaliśmy na długich spacerach, zwiedzaniu miasta i zakupach. Mieliśmy okazję odwiedzić typową bornholmską wędzarnię ryb, znaną, przede wszystkim, ze słynnych bornholmskich złotych śledzi. W ciągu wtorku i środy, spędzonych w Nexo, potwierdziło się, że jest to najbardziej Polskie miasto. W porcie stały trzy polskie jachty, dodatkowo wpłynęły trzy polskie kutry z wędkarzami. Tak, że port zaroił się, w pewnym momencie, od rodaków.
Nexo będąc, po Ronne, drugim miastem na wyspie, jest jednocześnie największym portem rybackim. Ale po dwóch dniach spędzonych w miasteczku, załoga zaczęła się nudzić. Był to sygnał, że czas się wynosić. Niestety pogoda była mało zachęcająca na wyjście w morze. Z konieczności, podjęliśmy decyzję, że najpóźniej w czwartek rano wypływamy. Nasze urlopy miały się ku końcowi i do soboty musieliśmy wrócić do HOM w Szczecinie Dąbiu.
Powrót
W czwartek, po późnym śniadaniu, wyszliśmy w morze z mocno zrefowanymi żaglami. Wiała 5, w porywach do 6°B, stan morza regularna 3. Naszym jachtem nieprzyjemne rzucało. Plastikowy kadłub niemiłosiernie trzeszczał, tak jakby za chwilę miał się rozpaść. Dosyć nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza jak się siedziało wewnątrz i hałas ulegał spotęgowaniu. Zaczęło padać, warunki na pokładzie nie sprzyjały gotowaniu. Nikt z resztą nie miał większej ochoty na posiłek. Po dwóch dniach (i nocach) postoju na spokojnej wodzie portu, rozhuśtane morze przyprawiało o skurcze żołądka i zawroty głowy. Ale w końcu, po kilku godzinach, postanowiliśmy coś zjeść. Marian odkrył "zapas" suchej kiełbasy, szczelnie zawiniętej w reklamówkę foliową. Przez kilka dni takiego przechowywania, kiełbasa złapała białego nalotu, ale cóż "w życiu nie takie rzeczy się jadło". Długo nie musiałem czekać, nie da się ukryć, w dużym pośpiechu musiałem odwiedzić kingston i oddać zawartość żołądka Neptunowi. "Pociągnęło" mnie zdrowo! Koledzy lepiej poradzili sobie z trawieniem kiełbasy, bo tylko ja, tym razem, oddałem hołd królowi morza.
Mimo zapowiedzi, wiatr nie chciał odkręcić na zachód i nasz jacht nie szedł zbyt ostro. W konsekwencji nad ranem wylądowaliśmy na wysokości... Kołobrzegu. Nie pozostało nam nic innego, jak forsując grota i "podpierając" się silnikiem, tłuc się wzdłuż, na szczęście, opadającego na południe brzegu. Żegluga była męcząca i nieprzyjemna. Zszedł nam cały kolejny dzień i druga pełna noc. Do Świnoujścia weszliśmy po trzydziestu kilku godzinach. Tutaj pożegnaliśmy Piotra Czerniaka, a sami popłynęliśmy dalej. Na chwile zatrzymaliśmy się w Trzebieży, by zatankować paliwo. Przy okazji udało nam się kupić od rybaków kilka ryb (fląder, węgorza oraz dużego leszcza), które postanowiliśmy przygotować w Szczecinie na tradycyjny "wieczorek kapitański". Na Dąbiu byliśmy o zmierzchu. Drogę do HOM-u pokonaliśmy żeglując, tym razem, jeziorem Dąbie Wielkie i Małe. Wszyscy żałowaliśmy, że nasze Kunice nie są tej wielkości, jak jezioro Dąbie.
Już zmierzchało, gdy zacumowaliśmy obok słynnego Mazurka, na którym kapitan K. Chojnowska-Liskiewicz, jako pierwsza kobieta, samotnie opłynęła świat. Marek z Marianem, podobnie jak na Bornholmie, sprawnie dali sobie radę z rybami i przygotowaniem kolacji, która była miłym akcentem kończącym nasz rejs. Zmęczenie, stres ostatnich kilkudziesięciu godzin ciężkiej żeglugi, wypity alkohol spowodował, że szybko poszliśmy spać. Zwłaszcza, że w sobotę czekało nas odpowiedzialne zadanie: przygotowanie Ambasadora do zimowania, ale to już inna historia.
Podsumowanie
Na koniec kilka podstawowych informacji z karty rejsu. Podczas całego rejsu przepłynęliśmy 265 Mm w czasie 67 godzin żeglugi, z tego około połowy na silniku. Odwiedziliśmy pięć portów, w tym trzy duńskie. Nasz jacht, s/y Ambasador, typ Shanta 950, mimo dosyć trudnych warunków sprawdził się bardzo dobrze, chociaż nie jest to zdecydowanie jednostka do pływania przy silniejszym wietrze i zafalowaniu.
Wszyscy członkowie załogi wypełnili dobrze ciążące na nich obowiązki. Załoga była zgrana i koleżeńska. Chciałbym wierzyć, że spełniły się oczekiwania i wyobrażenia związane z morskim pływaniem, a sam rejs dostarczył wielu okazji do nabycia nowych wiadomości i umiejętności.
Mam nadzieję, że jeszcze długo rejs będzie mile wspominany, przez moją załogę.Robert Grodecki
Rok 2024
Rok 2022
Rok 2021
Rok 2019
Rok 2017
Rok 2015
- Wrześniowy rejs Ambasadorem do Kłajpedy
- Ambasadorem dookoła Gotlandii w regatach Sailbook Cup 2015
- Majowy rejs Ambasadorem z Trzebieży do Górek Zachodnich
Rok 2014
Rok 2013
Rok 2012
- Szwedzka Wyprawa Etap II
- Szwedzka Wyprawa Etap I - VI Rejs Weteranów "Sztokholm Lewym Halsem"
- Rejs dookoła Zelandii
Rok 2011
- Wokół Peloponezu
- Ambasadorem na Morze Północne Etap III
- Ambasadorem na Morze Północne Etap II
- Ambasadorem na Morze Północne Etap I
- Ambasadorem dookoła Uznam
- Klubowy kurs na stopień sternika jachtowego PZŻ
Rok 2010
- MÓJ PIERWSZY REJS Trzebież - Bornholm - TrzebieżZ notatnika Martusi :)
- Ambasadorem na Rugię i Bornholm
Rok 2009
- Wokół Bornholmu na Ambasadorze
- Ambasadorem po Zalewie Szczecińskim i wokół Uznam
- Ambasadorem z Gdańska do Szczecina
Rok 2008
Rok 2007
Rok 2005
Rok 2004
Rok 2003
- Z rejsu sylwestrowego 2003/2004 na jachcie "Joseph Conrad"
- Rejs do Lubeki 2003 r.
- Z rejsu na jachcie "Śmiały" do Irlandii
- Przerwany rejs
- Pierwszy rejs po morzu dodatek do artykułu "Przerwany resj"
- Z rejsu po Karaibach