Piątek
Wstałem o 06:00, zebrałem załogę (sternicy jachtowi - trzech 23-25 lat i Natalia 19 lat, też st.
j., którą mianowałem II oficerem oczywiście), jeden Waldek był raz na morzu - został "pierwszym" i
ruszyłem do Szczecina.
Jacht przejęliśmy ok. 17:00, po zrobieniu zakupów załoga przygotowała go do wyjścia do 21:00. Zgodnie z
dobrą morską tradycją poczekaliśmy do północy i minutę po odcumowaliśmy (rok wcześniej wypłynąłem
z Jarkiem godzinę przed północą i mieliśmy 2,5 tygodnia sztormów "w pysk”, a na koniec gęstą mgłę).
Sobota
Około 00:30, po doprowadzeniu jachtu do Regalicy, przekazałem prowadzenie jachtu "pierwszemu&" i
poprosiłem, żeby mnie obudził na zmianę wachty, czym go wprowadziłem w wielkie zdziwienie (jak się
dowiedziałem później). Sądziłem, że tor jest oznakowany, droga prosta i nie będzie żadnych problemów,
tymczasem jego kosztowało to dużo nerwów, zwłaszcza przy Policach, gdzie płynął według mapy i świateł
nabieżników.
Obudzili mnie o 03:50, tuż za Trzebieżą, pokazałem następnej wachcie jak wyglądają bramy torowe, kazałem
płynąć skrajem toru i przykazałem obudzić mnie na wejściu w świnę. Obudziłem się sam o 06:00 na ćwierć mili przed.
GPK o 08:00 i na morze. Po odpłynięciu na jakieś 5 mil od brzegu zarządziłem "człowieka za
burtą&", poszło im kiepsko jak rok wcześniej oficerom na "śmiałym&", tylko Natalia robiąc
manewr ostatnia, wykonała go poprawnie. Ładna, słoneczna pogoda.
Mniej więcej o 17:00 dopłynęliśmy do Sassnitz przy wietrze 4 do 5 i tu zaczęły się pierwsze
"schody&". Najpierw jakiś Niemiec wymusił pierwszeństwo na wejściu do portu, po czym płynął ile miał mocy,
aby zająć miejsce przy keji. Płynąc za nim i widząc, że tam gdzie on ma zamiar stanąć nie będzie miejsca
dla nas, kazałem Grześkowi, który miał zaplanować i wykonać manewr podejścia zawrócić i wpłynąć wcześniej.
Robił to tak wolno i niepewnie, że zacząłem go poganiać, a i tak Niemiec, który nie znalazł dla
siebie miejsca, zdążył wypłynąć i wcisnąć się po chamsku przed nas.
Moje poganianie dało efekty – wchodząc między
dalby przy silnym bocznym wietrze nie zarzuciliśmy cumy na nawietrzną dalbę. 15 minut walki z jachtem na
oczach przyglądających się Niemców wkurzyło nas wszystkich. Zarządziłem omówienie manewru podejścia
i wyciągnięcie wniosków. Stwierdziłem, że najmniej 50% winy ponoszę ja sam, ponieważ w końcówce
manewr był wykonywany za szybko, nie omówiony wcześniej, a na komendzie powinienem być ja, bo warunki były
nietypowe, a nikt z nich nie miał "wyczucia&" inercji jachtu. Tyle wstydu i kłopotów przez jednego
Niemca.
Obok nas przycumował ok. 11 metrowy jacht z niemiecką banderą i 2-osobową załogą.
Kapitan w śle akcentowanej polszczyśnie zaczął rozmowę od pytania o locję polskiego wybrzeża i czy
któreś z naszej załogi nie ma ochoty płynąć do Gdańska, ponieważ jego żona (Niemka, ni w ząb po polsku nie
umiejąca oprócz "na strowie&") musi wracać do pracy, a on nie ma ochoty płynąć sam. Poza tym wraca
po 11 latach pływania po Karaibach.
Oczywiście nie znalazł załoganta, ale poczęstowaliśmy ich "Żywcem&", zrewanżowali się drinkiem
(rum z sokiem grejpfrutowym), który nazwali "Sun of Karibean&". Wielce mu zazdrościłem tych 11 lat.
Obejrzeliśmy Sassnitz (jak prawie wszyscy jestem zdania, że ohydna to dziura) i poszliśmy spać.
Niedziela
Rano wypłynęliśmy z zamiarem płynięcia kursem na Kopenhagę ile się da. Wiatr o sile 5-6 wykręcił na
NW i po sprawdzeniu kursu, na którym się dało żeglować wyszło nam Ystad.
Natalia walczyła długo, ale w końcu ją zmogło i się porzygała. Bardzo była z tego powodu zła na siebie.
Doszła do wniosku, że najlepiej jej robi sterowanie i do końca ile razy była większa fala szła do steru,
wyłączała autopilota i trzymała rumpel. Jeszcze raz ją to spotkało po paru dniach, gdy sądziła, że już
się zahartowała.
Dopłynęliśmy tam o północy, po czym poszliśmy je obejrzeć. Przez długi czas prowadził nas kot, któremu
chyba się nudziło, bo nie chciał się odczepić. Zostawiłem ich w centrum (bardzo ładne – żywej
duszy, oprócz kota) i oznajmiłem, że idę spać.
Wracając zobaczyłem szczura – tak myślałem. Stwierdziłem w duchu, że są widać nawet w tak
czystym i dopieszczonym miasteczku. Dopiero jak następny dał mi podejść bliżej, to zobaczyłem, że to jeż.
Nocą po Ystad chodzą jeże.
Poniedziałek
Wstaliśmy rano, Hafenmeister nas skasował i po odcumowaniu zarządziłem ćwiczenie manewrów
portowych, aby mogli "wyczuć&" jacht. Na koniec chciałem im pokazać, jak się zacieśnia cyrkulację
jachtu na silniku. Wyszło mi to tak, że powiedziałem im: że był to przykład jak nie należy tego robić.
Przy wietrze 3-4 popłynęliśmy do Kopenhagi. Po południu poszedłem na dwie godziny się zdrzemnąć, bo wiedziałem,
że nocą nie będę miał takiej szansy. Rzeczywiście jej nie miałem, tylko wachty się zmieniały. Był
moment, gdy mało co, a bym spanikował (bałem się budowy mostu i tego, że w związku z tym mamy
nieaktualne mapy – a może zmieniono przebieg toru?), pomógł mi idący przed nami duży żaglowiec, który później
wyprzedziliśmy.
Wtorek
O świcie weszliśmy do Kopenhagi i poszliśmy spać na całe 2 godziny, żal było spać w Kopenhadze. Na
szczęście nie było wolnego miejsca w marinie Christianshavn, dzięki temu jakiś Duńczyk zaprosił
nas do swojej burty, gdy kazałem mu zanieść trzy "Żywce-, to jeszcze za darmo podłączył nam prąd. Łaziliśmy
i jeździliśmy na rowerach do wieczora.Przy jednej z restauracji oglądaliśmy ucharakteryzowanego na mima młodego
człowieka, który na odcinku 50 m. ustawiał się za kolejna ofiarą, po czym błyskawicznie zaczynał ją naśladować:
sposób i tempo chodzenia, ruchy rąk, pochylenie pleców itd. Był w tym bardzo dobry, miało się wrażenie, że
nie jest to czysto mechaniczne naśladownictwo lecz w jakiś sposób potrafi pokazać coś więcej z
charakteru naśladowanego człowieka. Oglądający go zaśmiewali się i oklaskiwali, ofiary, gdy już załapały co się
dzieje, również się śmiały. Oglądaliśmy też kobietę tańczącą fandango, ale było to nędzne i
obliczone na zebranie paru koron (na piwo, wino?) – pomagała jej ekipa trzech łachmytów robiąca za ekipę
techniczną i za klakę. Chciałem też z Natalią iść do muzeum erotyki, ale bałem się, że będę
rozczarowany i że jest to tylko wyciąganie pieniędzy od turystów, a nie ma tam nic ciekawego. Natalii
powiedziałem, że nie pójdziemy, bo jeszcze by ją zatrzymali w charakterze żywego eksponatu. Była tak
zbudowana, że rzeczywiście mogło jej to grozić. W sumie żałuję tej decyzji – po to się płynie do
takiego miasta, żeby dać sobie wyciągnąć te pieniądze.
Załoga była zajęta opowiadaniami, jak to rowery stoją nie pilnowane i ile monet wyłowią z fontann.
Później mi powiedzieli, że próbowali je wyłowić z fontanny w ogrodach Tivoli, ale okazało się, że były to
cekiny przyklejone do dna.
Po obiadokolacji załoga poszła do tych ogrodów, a ja już nie kontaktowałem i poszedłem spać.
Środa
O 08:00 obudziłem się i zaraz załogę, która wróciła na jacht ok. 02:00, dałem im czas do 12:00 i polecieli
do sklepów, kupić co sobie który upatrzył. Ostatni wrócił na minutę przed. W międzyczasie sprawdziłem
prognozę na Navtexie, miało być 6-7 i znad Anglii zbliżały się głębokie niże. Wyszedłem na stojącą
w pobliżu wieżę i zrobiłem zdjęcia Kopenhagi z 90 m., tam już była ta siódemka. I rzeczywiście na
morzu tyle było. Płynąc (na sztormowym komplecie żagli) zobaczyliśmy żaglowiec "Kapitan Głowacki-,
kurtuazyjnie zasalutowaliśmy go, czym wpędziliśmy ich w popłoch, ale po bieganinie odsalutowali. Po północy
weszliśmy do Klintholm. W międzyczasie Natalia stwierdziła, że wszystkie jej ciuchy są mokre – miała
je w bakiście na prawej burcie, a że płynęliśmy w stałym przechyle, to woda z zęz przesączyła się do środka.
Ależ była wściekła...., aż "q.. wą" rzuciła:-)))). W ten sposób po trzech sezonach okazało
się, że jacht bierze wodę.
Czwartek
Rano, przy całkiem przyzwoitej pogodzie (wiatr – 5), popłynęliśmy do Hiddensee (jeszcze na
sztormowym komplecie żagli) Po kilku godzinach, gdy wiatr zelżał, ale fala została, zmieniliśmy foka
sztormowego na genuę zostawiając sztormowego grota (na takim zestawie żagli jeszcze nigdy nie pływałem)
i na podejściu do portu Vitte "wyregatowaliśmy- Niemca płynącego na ok. 12 metrowym jachcie typu kecz
o bardzo niskiej wolnej burcie. Najpierw nas wyprzedził, a później zrobił błąd zrzucając grota – myślał
chyba, że sam fok i bezan mu wystarczą (z grotem trochę go przechylało) i tak pomału, pomału daliśmy
mu radę. Gdy stało się jasne, że zostaje w tyle, zawrócił i popłynął w przeciwnym kierunku.
Wpłynęliśmy do Vitte z zamiarem pozostania w nim 5 minut (zaliczenia portu), w końcu było to pływanie
stażowo-szkoleniowe, tymczasem zobaczyli nas celnicy i urządzili nam rewizję, co kosztowało nas ok. 40
minut. W konsekwencji do Stralsundu dopłynęliśmy o 21:40 na kilka minut przed planowanym otwarciem (wg
mapy) mostu, po to tylko, żeby zobaczyć jak właśnie się zamyka. Zawróciliśmy do mariny, kolacja,
zmiana sztormowego grota na marszowy, konsultacje z jakimś żeglarzem Niemcem w sprawie następnej godziny
otwarcia mostu (miał tą samą mapę, na której była 02:30) i zobaczyć Stralsund poszliśmy o północy.
Miasto hanzeatyckie z mnóstwem kamieniczek z XIV – XVI wieku, bardzo ładne, ale niekoniecznie po północy.
Wróciliśmy i poprosiłem odpowiednią wachtę o nastawienie budzików na 02:15. Krążyliśmy przy moście
do 02:50, ani drgnął. Wróciliśmy do mariny i poprosiłem o budzenie o 06:15, następne otwarcie miało być o
06:40.
Piątek
O 07:00 na szczęście otworzono most. Biorąc pod uwagę, że powinienem być w Szczecinie w piątek
wieczorem (rano w sobotę przekazujemy jacht, a to kilka godzin pracy zanim można go przekazać z czystym
sumieniem), poważnie rozważałem możliwość opływania Rugii od północy, aby tylko odczepić się od tego
parszywego mostu.
W trakcie płynięcia w kierunku Ruden minęliśmy na torze miniaturową niemiecką łódź podwodną idącą
na powierzchni do Stralsundu. Po krótkim wahaniu jednak zarządziłem salutowanie jej (okręt wojenny i to na własnych
wodach terytorialnych), skwapliwie odsalutowali, a ja poleciłem nie umieszczać zapisu o tym zdarzeniu w
dzienniku jachtowym, większość załóg notuje w nim zapisy tylko o pogodzie lub o cenach toalet itp., pomyślałem,
że jak na jeden rejs wystarczy zapisów o salutowaniu....
W Świnoujściu byliśmy ok. 18:00, do portu weszliśmy na 5 minut (papierosy i kolejne "zaliczenie-), a w
Trzebieży o 21:30 – oczywiście CPN o tej porze już nieczynny.
Po 5 minutach płynęliśmy do Szczecina. Po 22:00 poszedłem spać, a o 0030 obudzili mnie, mapa się skończyła.
O 01:00 byliśmy przy keji na jeziorze Dąbie.
Kolacja, prysznic i spać o 02:00 - pobudka o 06:15, ponieważ o 10:00 przekazujemy jacht.
W międzyczasie Natalia marudzi "gdzie moja koszulka do spania- wybierając się pod prysznic, po
którymś powtórzeniu tej kwestii nie wytrzymałem (czas, czas leci...) i wtrąciłem się : "Natalia,
a po diabła Ci ta koszulka?-, mając na myśli, że może iść tak jak stoi, wziąć prysznic, ubrać się
w te same rzeczy i wrócić na jacht, reszta zrozumiała to, że ma wrócić naga i ryczeli ze szczęścia.
Nie ma kiedy urządzić wieczoru "kapitańskiego-...
Sobota
Załoga skończyła klarować o 09:45 (ja zająłem się pożyczaniem kanistrów, a później jeżdżeniem
po paliwo i tankowaniem oraz wypełnianiem opinii z rejsu, które później – wzorem J. Sokołowskiego -
uroczyście wręczyłem na keji, ale bez samokrytyki, za to z całowaniem), tak że mieli jeszcze czas na
zrobienie zdjęć z banderkami trzech krajów.
O 11:00 ruszyliśmy do Legnicy.
Przez cztery następne dni chodziłem niewyspany, nie mogłem odespać brakujących godzin – za mało spałem
w dzień. Żal mi było widoku morza, statków, nieba, nie bardzo wiem, jak dojechałem do domu i nie miałem
wypadku po drodze.
W ciągu tego rejsu przepłynęliśmy 422 Mm w czasie 98 godzin.
Jak na tydzień, to chyba nieźle.
Janusz
|